Nie zainteresowała mnie promocja tego filmu. Nie zauroczył zwiastun, nie zachęciły pierwsze opinie, nic zupełnie się nie stało, co by mnie ku nowemu tytułowi Stone’a popchnęło. Ale jakoś tak się wzięło złożyło, że repertuar w kinie nie przedstawiał nic zgoła, co mogłoby dawać nadzieję na pozytywne wrażenia, i chcąc nie chcąc, postawiłam na Savages. Wieczór może do zmarnowanych nie zaliczam, ale seans po części potwierdził, niestety, moje oczekiwania i nastawienie.
Ben (Taylor Kitsch) i Chon (Aaron Taylor-Johnson) zajmują się najfajniejszą dla wielu rzeczą na świecie – uprawiają marihuanę. Mają z tego kawał grosza, mieszkają jak królowie w wypasionej chacie na wzgórzu tuż nad oceanem, a wolne chwile uprzyjemniają sobie towarzystwem pięknej O(phelii) (Blake Lively), którą się zgodnie i po równo dzielą. Na intratny biznes chłopaków ma oko szefowa meksykańskiego kartelu – „La Reina” Elena (Salma Hayek). Przy pomocy swoich oficerów – Lado (Benicio del Toro) i Alexa (Demián Bichir) pozbawia Bena i Chona tego, co kochają najbardziej – wszystko po to, by zdobyć to, czego pragnie.
Wszystko niemal w Savages budzi ambiwalentne uczucia. Weźmy taką fabułę. Z jednej strony jest absolutnie szablonowa, nie wnosząca zupełnie nic do gatunku, czasem trochę nudna, ckliwa wręcz, mocno przewidywalna; aż dziw bierze, że Stone zainteresował się powieścią, na kanwie której powstał scenariusz do filmu. Z drugiej strony jest w niej coś, co przyciąga, nie wiem, może te bezwzględne, brutalne, mocne akty przemocy, może niektóre partie dialogowe, które zyskują jeszcze bardziej w przekazie audiowizualnym? Albo zdjęcia. Niby przepiękne, wyraziste, głębokie, zmysłowe, ale jednak trochę schematyczne, podane na tacy, bez możliwości interpretacji. Podobnie z aktorstwem. Najpierw mamy totalnie nietrafioną w tej roli Blake Lively, słabą, zbyt melancholijną, jakby odurzoną (niech żyje Serena van der Woodsen, yeah…), niepotrafiącą wzbudzić w sobie iskry, jakiej wymagała jej postać, w konsekwencji odpychającą i nieratującą się niczym, nawet zmysłowością i istotnym powabem. Zaraz potem fantastyczny Taylor Kitsch, na którego pojawienie się na ekranie i kwestie czeka się z utęsknieniem, którego postać jest może napisana zbyt jednowymiarowo (aby lepiej kontrastowała z Chonem), ale z której Kitch wyciągnął wszystko, co najlepsze. I znów, dla równowagi, bezpłciowy w większości Taylor-Johnson, któremu udały się dwie bądź trzy zaledwie sceny i który niknie w oczach przy swoim partnerze. Urocza z kolei Salma Hayek występuje po raz kolejny w roli meksykańsko-amerykańskiej, a że to udaje jej się najlepiej, i tu wygrywa, choć gdyby postać Eleny była napisana trochę inaczej, z zimną krwią, bezkompromisowo, miałaby dużo większe pole do popisu. John Travolta jakoś przy całej tej zgrai umyka; gra dobrze, gra jak dawniej, ale nie sprawia, że mówiąc o aktorstwie w Savages, przychodzi na myśl jako pierwszy. Na koniec rewelacyjny duet del Toro i Bichir. Pierwszy po królewsku włada blokami fabularnymi, w których występuje jako jedna z wielu postaci, jest totalnie dziki (savages), nieoswojony, drugi, zdystansowany, wycofany, a przy tym do bólu szczery w swojej grze, przekonuje tysiąckroć bardziej niż rzekoma ofiara całej intrygi, O. Montaż, tylko właściwie montaż, spisuje się tu na medal. Jest szybko (mimo że fabuła nieco się rozwleka, a tempo co rusz spada), mocno, wyraźnie i brutalnie.
Savages: ponad bezprawiem nie jest najlepszym kryminałem czy thrillerem, nie jest też rasowym kinem akcji, choć ta w wydaniu Stone’a jest i stylowa, i dobra. To taka brutalna, podszyta przestępczością i bezprawiem sensacja, która nie pogrąża się wprawdzie, ale mogłaby być stokroć lepsza, gdyby popracować nad scenariuszem (podwójne zakończenie rozsypuje cały film – gdyby choć zostawić to, co wydawałoby się, że zostanie, całość byłaby totalnie odrealniona, ale wpisująca się w pewną konwencję, a więc spójna, a tak…) i obsadą choćby. Tak, niestety, się nie stało, więc pozostajesz, biedny widzu, z dwuznacznymi wrażeniami, z których następnego dnia nie pozostaje już ani jedna mgiełka.
Czy polecam? Nie wiem, trochę chyba tak, bo aktorsko po części rzecz wypada naprawdę nieźle, a i całość nie nuży tak bardzo, że nie sposób usiedzieć. Może to wystarczy?