Rate this post

Po „Młodego Adama” sięgnęłam z powodu Tildy Swinton. Wiem, niewiarygodne – przecież jej nie znoszę. Ale od jej miażdżącej kreacji Evy w „Musimy porozmawiać o Kevinie” coś mnie do niej ciągnie, coś każe mi sięgnąć po jej poprzedni dorobek, coś mami mnie obietnicą, że może być co najmniej dobrze. Wiedząc zaś, że Swinton bardzo rozważnie wybiera kolejne projekty i raczej unika filmów mainstremowych, poczułam się po prostu zwabiona. Co najmniej jak bohaterki filmu, lgnące do tytułowego Adama bezrefleksyjnie, jakby ich płomienne związki z nim były zdeterminowane przez jakąś wyższą siłę.

 

Joe Taylor (Ewan McGregor) nie ma za bardzo pomysłu na życie. Pracować umie i może, więc wałęsając się tu i ówdzie, napotyka Lesa (Peter Mullan), który proponuje mu pracę na swojej barce. Praca pracą, a potrzeby trzeba zaspokoić, wiadomo. Wyczuwalne od początku napięcie między Joe a żoną Lesa, Ellą (Tilda Swinton) wkrótce znajdzie swoje ujście. Zanim to się jednak stanie, Les i Joe wyławiają topielicę – młodą, zmarłą w tajemniczych okolicznościach kobietę, odzianą jedynie w skąpą halkę. Jako świadkowie mają niewiele do powiedzenia. Przynajmniej Les. Bo Joe wie o niej coś więcej. Coś, czym w ramach retrospekcji chętnie się z nami podzieli…

 

Dziwne to kino. Takie kameralne, niby zwyczajne, a jakieś takie brudne, odrażające. Nic tu nie ma prawa się podobać. Polowe warunki mieszkalne Gaultów, trzeszczące deski barki, szare odmęty okolicznych wód, obskurne knajpy, niechlujni ludzie i ten zwierzęcy seks, w którym nie ma ani grama romantyzmu. Mackenzie nie próbuje nikogo przekonać, że świat jest piękny, a ludzie dobrzy. W jego bajce rządzą przeciętność, naturalne instynkty i subiektywność. Nikt tu nie ogląda się na innych, nikt nie podejmuje decyzji z innych niż własne powodów i pobudek, nikt też nie wstydzi się własnego egoizmu i tchórzostwa. To taki świat,  którego nie chcemy i od którego odganiamy się tym mocniej, im więcej widzimy w nim podobieństw do naszej rzeczywistości. Szczery, trochę nawet w tej szczerości brutalny, i zbyt ludzki, by był chciany.

 

Joe – główny bohater „Młodego Adama” – to facet, z którym byście się z pewnością nie polubili. Niby dobry pracownik, niby kompan, niby niczym się niewyróżniający i, tym samym, w niczym niezagrażający, a jednak irytuje, złości i podrywa z miejsca brakiem dynamiczności. Joe, mimo iż tuła się po świecie, tkwi w miejscu, przyrósł do własnego „ja”, spełnienia swoich, zwykle fizycznych, potrzeb, szukania niezbyt spektakularnych, ale stałych i intensywnych uciech. Nie daje się ponosić emocjom, gra na dystans, jest surowy w oglądzie, ale – wbrew pozorom – ten porządek jest tylko powierzchowny. Joe nie ma kontroli nad swoim życiem i nie radzi sobie z emocjami, które pojawiają się nagle, sprawami, które nie tylko wymagają od niego decyzji, odpowiedzialności, ale które w ogóle wymagają, czegokolwiek. Joe to zwykły, szkaradny tchórz, który  ucieka, gdy ktoś czegoś od niego oczekuje i wpisuje go w swoje plany, w które on nie ma wglądu. To złodziej, który dużo bierze, nie dając nic w zamian.

 

McGregor, Swinton i Mortimer (cudownie było ją zobaczyć tuż po tym, jak się ją odkryło w niedawnym City Island) tworzą tu fantastyczne trio, grając instrumentami rzadkimi, a wydającymi z siebie bardzo intensywne, palące dźwięki. Bezruch, w jakim trwa Joe, ma twarz aktora stworzonego dla ról niewyraźnych, przezroczystych, bardzo angielskich, ale też w jakiś dziwny sposób zapadających w pamięć. McGregor nigdy nie jest przyczyną, dla której wybieram film, a jednak wciąż na niego w kinie trafiam i choć wciąż uważam, że nie robi na mnie wrażenia, potrafię machinalnie przywołać sceny z jego udziałem z rozmaitych jego projektów. Tu, grając tchórza, zachowuje się jak zwierzę – przychodzi nagle, jakby wyłonił się z dzikiego lasu, nikt nie wie, kim jest i czego szuka, ale wszyscy pozwalają mu bezkarnie czaić się wokół swoich zdobyczy, atakować, zdobywać i zawłaszczać, jakby wszystko mu się należało. Bez duszy, bez moralności, bez ambicji i chęci postawienia na cokolwiek, co nie jest nim samym. Swinton znów daje genialny popis gry twarzą, spojrzeniem, kościstym ciałem, automatyzmem ruchów i gestów. Jest w stosowaniu środków wyrazu do bólu oszczędna i przy tym minimalizmie formy, przekazuje 100% treści. Mortimer to cała gama emocji i pragnień, w które wyposażona została Cathie Dimly – zmysłowa, piękna, bardzo dziewczęca, inteligentna i bystra, a jednocześnie dająca się wpędzić w idiotyczną rolę męczennicy kobieta. Cała trójka wpisuje się w naturalistyczne, jak się zdaje, ambicje twórcy i przekonuje, że psychologia to wciąż mocny argument w wędrówce po świecie kina.

 

Czy polecam? Tak.