Teza mówiąca, iż sequele są gorsze od oryginałów, jest dość kontrowersyjna. Każdy z nas bez namysłu wymieniłby co najmniej kilka tytułów, których drugie czy trzecie części były o niebo lepsze od pierwszej. Nie da się jednak zaprzeczyć stwierdzeniu, że większość kontynuacji nie jest efektem skrupulatnie zaplanowanej struktury historii, a pogoni za zyskiem, prostą konstatacją: skoro film tyle na siebie zarobił, to dlaczego by nie wyciągnąć z tego jeszcze więcej? Popularność oryginału zawsze przyciągnie do kin jego fanów. I choćby nie wiem jak niezadowoleni by z nich wyszli, sale nadal będą pękać w szwach. W Listach do M. 2 mechanizm ten sprawdził się w stu procentach.
Producenci filmu, jak podejrzewam, byli mocno zdziwieni sukcesem pierwszej części Listów… Cóż bowiem pokazali nowego? Oto kolejny film sklejający kilka, zbiegających się w jednym bohaterze lub jednej sytuacji historii, których wspólnym mianownikiem jest wyjątkowe wydarzenie, z najpopularniejszymi aktorami w głównych rolach, fabularnymi kliszami wyglądającymi z każdego narracyjnego kąta, silący się na bycie zabawnym lub poruszającym, a najchętniej jednym i drugim jednocześnie. W pierwszej części, reżyserowanej przez nieznanego w Polsce szerzej Słoweńca, Mitję Okorna, młodego reżysera z olbrzymim muzycznym (teledyskowym) doświadczeniem, wszystkie te elementy udało się na tyle zrównoważyć, że film – choć z pozoru niczym nie różniący się od innych komedii romantycznych i niepróbujący przekazać nic ponad to, co oczywiste (w przeciwieństwie do choćby kultowego To właśnie miłość Richarda Curtisa) – wygrał finał 2011 roku. Listy do M. były i całkiem zabawne, i wzruszające, i przyjemnie zagrane, i ładnie zrealizowane, i konsekwentnie realizujące swój cel, jakim było wprowadzenie widzów w świąteczny nastrój. Druga część perypetii tamtych bohaterów miała być powtórką z rozrywki. Problem w tym, że cel ten był bezzasadny już u zrębów idei. Nie da się mydlić ludziom oczu świąteczną atmosferą, nie proponując nic ponad to, co już znają.
A fabuła Listów do M. 2 jest bardzo precyzyjną i w związku z tym bezczelną powtórką historii z pierwszej części. Oglądamy bohaterów, których doskonale znamy, w sytuacjach, w których już ich widzieliśmy, słuchamy tego, co mówią i mówili dokładnie w taki sam sposób cztery lata temu, a gdybyśmy przypadkiem chcieli zastanowić się, czy ich losy potoczą się tak, jak wtedy, nie łudzimy się długo, że dostaniemy coś innego od tego, co znamy. To fabularne lenistwo zdumiewa o tyle, że dwa najgorzej poprowadzone wątki – ten z Dygant i Adamczykiem (konia z rzędem temu, kto pamięta imiona jakichkolwiek bohaterów poza tymi odgrywanymi przez Stuhra, Gąsiorowską i Karolaka) oraz Wagner, Malajkatem i nie taką już małą Julią Wróblewską – oparte zostały na dość znaczącej dla losów tych postaci zmianie. Tymczasem ta intrygująca baza posłużyła wyłącznie jako punkt wyjścia do reaktywacji wątków z pierwszej części Listów… Serio, ile można oglądać wciąż kłócących się lub próbujących ukryć swoje emocje bohaterów? Tak jakby nie byli zdolni wyjść poza schemat i trochę inaczej dojść do z góry ustalonej mety (bo o innej, mniej typowej drodze dla nich nawet nie ma co marzyć). Że pojawiają się nowe wątki, które odświeżają katalog postaci? Proszę was. Jeden to żałosny, odrealniony epizod rodem z serialowej obyczajówki, wyciągający z niej wszystko, co najgorsze i próbujący przekonać widzów do czegoś, co w realnym życiu się po prostu nie zdarza. Drugi próbuje wpleść w tę radosną opowieść nutę tragedii, która jednak opowiedziana błędnie od a do z nie pozostawia miejsca na refleksję, dopowiedzenie (Curtis w swoich filmach na przykład nigdy takich wątków nie kończy, zawieszając je w najważniejszym punkcie, pozwalając widzowi interpretować, a bohaterowi powiedzieć najwięcej mową ciała) i wprost niszczy ducha świąt, skrupulatnie dojrzewającego przez cały film.
Tym, co rozzłościło mnie podczas seansu najbardziej nie są jednak skserowane wątki, a nachalne granie na tanich emocjach. To, czego w pierwszej części udało się Okornowi uniknąć, jego koledze po fachu nie udało się zupełnie, co smuci przede wszystkim dlatego, że Maciej Dejczer to znakomity reżyser, świetnie realizujący się na małym ekranie (Misja Afganistan jako jeden z poważniejszych tytułów i co najmniej kilka topowych polskich seriali, o których nikt nie lubi mówić, ale które nie bez powodu ogląda kilka milionów Polaków), a kiedyś (i szkoda, że już nie) także na dużym (Bandyta, 300 mil do nieba). Nacisk produkcji? Kiepscy scenarzyści? Normalnie napisałabym, że komuś tu zabrakło zaufania do widza, ale z drugiej strony rozumiem pokusę – Listy do M. to czysty mainstream, film komercyjny, który nie miał ambitnych założeń, autorskiego ducha czy niezależności produkcyjnej. To film, który miał trafić do tłumu i ten tłum – złożony przecież także, a pewnie i w większości, z widzów o zdecydowanie mniejszych kompetencjach w zakresie percepcji kina niż przeciętny kinoman – Listy do M. przyswoi z łatwością, dając się ponieść emocjom.
I teraz tak, byśmy mieli jasność. Ja też daję się im czasem ponieść. Nic tak bardzo mnie nie brzydzi w krytyce filmowej czy opisywaniu i ocenianiu filmów (co robię) jak zgrywanie zimnego ważniaka, który wszystko już w kinie widział, twierdzi, że wszystko w nim już było, nic go nie rusza (naprawdę lub nie) i każde, utarte czy nie, rozwiązania traktuje jako największe zło. Problem w tym, że większość scen z drugiej części Listów do M., które miały wywołać konkretne emocje – śmiech lub łzy – nie spełniły swojego zadania. Pierwsze były wielokrotnie niskie i żenujące – i znowu: nie w taki sposób jak w komercyjnych polskich komediach, które szybko zyskują miano szmiry roku, raczej prowadzące do namysłu, że ojej, można było to zrobić lepiej, smaczniej, zabawniej. Drugie z kolei same w sobie może i by poruszyły, ale w filmie kumulują się w takiej ilości, że nie sposób potraktować ich serio. To trochę tak, jakby reżyser mówił do nas: Wzruszcie się teraz. Wzruszyliście się? Nie? To teraz się wzruszcie. Ok, teraz na pewno się wzruszycie. I teraz. I zaraz. I jeszcze raz. Ostatnia szansa! Ok, udało się. No, właśnie, że się nie udało. Brak umiaru nawet w przypadku najpiękniejszych emocji jest zawsze niewskazany.
Ogląda się te Listy do M. 2 bez większych zakłóceń. Ot, płynie sobie ta historia bez większych przeszkód, ani za bardzo nie wciągając, ani nie odrzucając. Bardzo przeciętny, niewnoszący wiele do życia i kina film, który można spokojnie obejrzeć w domu albo zupełnie odpuścić. Ewentualnie czekać na spin-off z udziałem Mikołaja (Stuhr), Kostka (Jankiewicz) i Miśka (Stankiewicz), którzy znów wygrali ten film.
Czy polecam? Nie.