Rate this post

Miałam problem z dotarciem na ten film. Najpierw nie odpowiadały mi godziny seansów, później znajdowałam ciekawsze tytuły do zobaczenia, a na koniec na już wybrany pokaz zwyczajnie się spóźniłam. Oczywiście, nie dało mi to do myślenia i na film uparcie się wybrałam. I wciąż nie jestem pewna, czy potrzebnie, bo Małe stłuczki przy całym swoim odklejeniu chyba jednak mnie trochę rozczarowały.

 

Mam zawsze trudność w pisaniu o takich filmach. Filmach, które w wielu wymiarach są fantastyczne, ale leżą w tym najważniejszym – fabularnym. To właśnie ten zgrzyt wpływa na ostateczną, niższą ocenę, choć wrażenia po filmie są jednak dość pozytywne, a obrazy, które przychodzą na myśl o nim, każą kiwać głową z uznaniem. A Aleksandrze Gowin i Ireneuszowi Grzybowi jest czego gratulować, bo stworzyli film świeży, intrygujący i bezpretensjonalny. Tym bardziej przykro, że stawiając na kreatywną formę, zbagatelizowali taką treść.

 

Skądkolwiek wziął się pomysł na fabułę Małych stłuczek, warto tam dalej zaglądać, bo motyw główny miał (i ma nadal) olbrzymi potencjał. Bohaterki usuwają niepotrzebne rzeczy po żywych i zmarłych? Aż prosi się, by ich pracę uczynić metaforą codzienności współczesnego człowieka, przywiązującego dużą wagę do materialnego wymiaru swojego życia, zupełnie niegotowego, by po sobie posprządać, zrobić miejsce na to, by żyć. Nie musiało to być nawet bezpośrednie przełożenie na sytuację życiową dwóch przyjaciółek. To byłoby nawet zbyt proste, gdyby tak niezwykła i trudna praca wpływała w oczywisty sposób na ich życie. Uczynienie z niej zwykłej, mechanicznej profesji było dobrym zagraniem, ale dlaczego nie pociągało za sobą niczego więcej? Dlaczego praca bohaterek była tylko punktem wyjścia do tkania sytuacji komunikacyjnych między postaciami, a nie czymś więcej, czymś, na co naprawdę zasługiwała, nawet kosztem wydłużenia filmu o kwadrans czy dwa? Szkoda, bardzo, bardzo szkoda, że zdecydowano się tak w tym temacie ograniczyć.

 

Tym bardziej, że twórcom udało się zbudować fantastyczny nastrój. Bohaterów – tak bardzo odklejonych od rzeczywistości, a jednocześnie mocno stąpających po ziemi i silnie odczuwających blaski i cienie życia. Zmyślne kadry, piękne zdjęcia i ujęcia, które pozostają w pamięci. Fenomenalną czołówkę, ktora mogłaby funkcjonować jako samodzielny, wartościowy twór. A wszystko to skleić alternatywną, idealnie harmonizującą z grą udziwnień muzyką Enchanted Hunters. Jest w Małych stłuczkach coś z baśni, ale takiej, która pryska jak bańka mydlana, pozostawiając po sobie tęsknotę za wolnością, brakiem skrępowania ramami i konwenansami.

 

Gdzieś na drodze analizowania tego filmu przeszło obok mnie skojarzenie z Dziewczyną z szafy. Te tytuły mają ze sobą coś wspólnego, może właśnie tych odklejonych bohaterów, ale Małe stłuczki jednak nie były tak do końca odrealnione i oglądało się je z większym skupieniem i zajęciem, może w oczekiwaniu na fabularny zwrot. Ten film w żadnym razie nie nudzi. Problem w tym, że kończy się w momencie, gdy mógłby rozwinąć skrzydła. A to zawsze boli.

 

Czy polecam? Zobaczyć można, ale bez pośpiechu. Natomiast miłośników realizacyjnych perełek i kategorii niedopasowania (bardzo swobodnie rozumianej) jednak zachęcam – docenicie.