Rate this post

Mogłoby się wydawać, że filmy wojenne nie potrafią już dziś powiedzieć niczego, czego byśmy o wojnie nie wiedzieli. Że krew, że gwałt, że śmierć, a potem wielka, wielka pustka. A przecież gdybyśmy sięgnęli do własnej pamięci, spostrzeglibyśmy, jak często niedowierzamy, widząc lub słysząc, co dzieje się w krajach ogarniętych konfliktem zbrojnym. Przede wszystkim zaś – jak bardzo truchlejemy na widok wojny wkraczającej w codzienność, normalne, powszednie życie, jakie toczy każdy z nas, odpowiadającej złem na dobro, ludzką wolę przetrwania, plan, by żyć, odbierającej to, co najważniejsze – sens istnienia. Właśnie o tym opowiadają estońsko-gruzińskie Mandarynki – jeden z najskromniejszych filmów, jakie powstały o wojnie i jak mało który z nich pokazujący jej prawdziwe, bo widziane z naszej perspektywy oblicze.

 

Niezwykły to film. Bardzo surowy, kameralny, bezpretensjonalny, a jednocześnie zaskakująco ciepły i bliski, poruszający struny uniwersalnych wartości, które – choć pod przykrywką narodowych i religijnych cech – są tak czytelne, że nie potrzebują słów. Tych zresztą mogłoby w Mandarynkach w ogóle nie być – ta smutna opowieść o życiu dwóch cywili na ziemi płonącej ogniem wojny, którzy idąc za swym człowieczeństwem ratują życie dwóm żółnierzom z wrogich sobie armii, żyje przede wszystkim obrazami. Szare i tylko swą rozległością zdradzające niedawne piękno krajobrazy Abchazji krzyżują się z prowincjonalną nędzą – rozpadającymi się, otoczonymi błotem barakami, z których wychyla się ubogie, nikogo już nie interesujące wyposażenie. Gdy w tę zapomnianą, wyludnioną i ograbioną okolicę Rein Kotov – autor zdjęć do filmu – wpisuje obraz uginających się pod nadmiarem owoców drzew mandarynkowych wszystko staje się jasne. Bijące od cytrysów ciepło, ich słodycz urastają do symbolu tego, ku czemu dążą główni bohaterowie filmu. Pamiętając wciąż, że w owocach równie często znajdą gorycz, kwaśny, niemiły posmak, który każe im wrócić na ziemię i nigdy już nie zapominać, że wojna zmienia wszystko, bezpowrotnie.

 

Ale w dramacie Zazy Urushadze więcej niż symboliki jest jednak realizmu. To on przynosi pytania i dylematy moralne, których nie chciałby nosić w sobie nikt z nas. Tym, co zdumiewa chyba najbardziej nie jest jednak konflikt dwóch rannych żołnierzy, trzymających na wodzy swoje żądze zemsty, ale postawa głównego bohatera Mandarynek – Ivo. Bohatera nakreślonego wyjątkowo barwnie jak na film z wojną w roli głównej, dojrzałego mężczyzny, który widział, wie, przeżył już tak wiele, że nie boi się już niczego poza rozstaniem z miejscem, w którym tego wszystkiego doświadczył. Postaci konsekwentnej, spójnej, z naturalnymi, ludzkimi odruchami i równie naturalną dumą, wyposażoną – co w kontekście tła filmu jest absolutnie niezwykłe – w sporą dawkę poczucia humoru, które przełamuje dramaturgię, ale nie aż tak, by ją wypaczyć. Bardzo to przemyślane i przekonujące.

 

Mandarynki. Zmuszające do refleksji, chwytające za serce w nienachalny, nieoczywisty sposób, zachwycające każdym swoim elementem – od fabuły i aktorstwa, przez zdjęcia, aż po przepiękną muzykę, tkwiące w głowie na długo po seansie. To jest kino.

 

Czy polecam? Tak.