O, rany, co to było za wyzwanie! Śledząc mojego bloga już jakiś czas, z pewnością zauważyliście, że sci-fi nie pojawia się tu właściwie w ogóle. Nigdy nie ukrywałam, że nie jest to mój ulubiony gatunek, dla dobra własnego (i kina tego typu) unikam z nim spotkań, nawet gdy w grę wchodzą megahity. Raz, raz tylko, złamałam tę zasadę i choć wciąż powtarzacie, że trafiłam po prostu na żywy gniot (Transformers 2, yeah), to i tak utwierdziło mnie to w przekonaniu, że podjęłam dobrą decyzję. Pacific Rim na poziomie zwiastunów nie wróżył niczego lepszego. Roboty? Walka monstrualnych mechów bojowych z przedziwnymi stworami wielkości drapacza chmur? Seriously? A jednak okazało się, że zabezpieczenie w postaci męża, dysponującego ramieniem, na które można w razie czego opuścić głowę w przypływie senności, pozostało właściwie niewykorzystane (w sensie ramię, oczywiście, bo towarzystwo cudowne:)). Film del Toro dało się oglądać. I nie było to wcale takie bardzo nieprzyjemne.
Jako laik w temacie sci-fi nie będę się mądrzyć, co ten Guillermo nawyprawiał. Bo też chyba nie nawyprawiał niczego tak spektakularnego, by zmienić istniejące już kanony tego gatunku. Technologia przyszłości jak ciekawiła i zachwycała, tak robi to nadal, roboty są zgodnie z zasadą imponujące, nieskomplikowana fabuła opiera się standardowo na tajemnicy, lęku i walce (ludzkości o swój byt, przyszłość), jest, naturalnie, trochę wrogości, zazdrości, osobistych tragedii i – a jakże – miłosnych iskier. Wszystko opakowane w spektakularne efekty, świetnie zmontowane i bardzo huczne. Jedyną nowością – dla mnie, oczywiście – był fakt, że Pacific Rim jest w dużej mierze „przegadany”. Fabuła rozkręca się długo, a samych walk Jaegerów i Kaiju jest tyle, co kot napłakał (dla mnie – wspaniale). Oczywiście, ten minializm rekompensuje rozmach, z jakimi są zrealizowane i zaprezentowane, ale rzecz zdumiewająca choćby z uwagi na to, że w niedawnym Człowieku ze stali starć było naprawdę sporo. Z tego pewnie też powodu film oglądało mi się tak dobrze.
Szczególnie, że było też i kogo pooglądać, i czego posłuchać. Hunnam – czołowy hooligan i syn anarchii Hollywood – świetnie odnajduje się w pogrążonych w lekkiej nostalgii, ale twardych i pewnych swoich umiejętności bohaterach. A że przy okazji grzeszy urodą, wiecie, miło. Partnerująca mu Kikuchi jest tak śmieszna jak jej nazwisko. Ani w negatywnym, ani w pozytywnym sensie tego słowa. Jest trochę zabawna w tym swoim niemalże naocznym przebieraniu nóżkami, gdy stoi przed Stackerem (stateczny i stanowczy Idris Elba) i jęczy, żeby pozwolił jej już poważnie obsługiwać Jaegery, ale chyba też tak została napisana jej postać – wcale przecież to nie irytuje, a nawet dodaje trochę temu duetowi uroku. Bardzo sympatyczny jest też drugi (z trzech pierwszoplanowych) duet – szaleni naukowcy, dr Newton Geiszler (Charlie Day) i Gottlieb (Burn Gorman), są przejaskrawieni od A do Z, tak niepoważni, jak tylko mogą, bawią i rozrabiają konsekwentnie od początku do końca. Wszyscy oni, poruszający się w rytm oszałamiających dźwięków Ramina Djawadiego (że kogo?), które niosą kolejne akty Pacific Rim i doskonale podkreślają działania, decyzje, kryzysy i zwycięstwa, wypadają po prostu fajnie.