Raz napisał bloger bajkę…
InterJAK nie był do tej pory miejscem na bajki, ale że bajkę o ogrodnikach napisał w swoim blogu Michał Górecki, nie mogę się oprzeć pokusie stworzenia własnej wersji. Z inną nieco treścią i innym morałem.
Proszę, przeczytaj najpierw bajkę Michała, potem wróć do mojej.
Chwast
Fot. angieconscious / pixelio.de
Moja bajka zaczyna się identycznie jak u Michała, więc nie ma sensu powtarzać wstępu. Również i w mojej bajce na kilku płotach pojawiły się reklamy. Potem konkursy dla odwiedzających. A potem bajeczne życie dla właścicieli tych kilku, góra kilkunastu ogrodów. Również w mojej pojawiła się hejt krytyka tych, którzy poświęcali z czasem coraz mniej uwagi uprawom, a coraz więcej reklamie, pieniądzom i prezentom.
Owszem, zdarzało się, że ktoś, kto wziął do ust jabłko z takiego ogrodu, spluwał siarczyście, widząc, że w środku jest wypełnione zgnilizną. Bywało, że ktoś na widok śliwki-robaczywki mruknął pod nosem „przecież tego się nie da jeść!” – ale zaraz uciszała go reszta gawiedzi, tłumnie oblegającej ogrodzenie. Nikogo już nie obchodziło, że za ogrodzeniem, tam, gdzie kiedyś rosły smakowicie wyglądające owoce i kuszące wyglądem, dorodne warzywa, z czasem przybywało chwastów, by w końcu wyprzeć i owoce, i warzywa, i kwiaty do reszty. Rósł za to podziw dla ogrodników, którzy już tylko dla zachowania pozorów od czasu do czasu wykonywali na oczach tłumu parę ruchów łopatą czy konewką. Nikt już nie chciał ani czegokolwiek jeść, ani cieszyć oczu pięknem kwiatów: liczyło się tylko to, że od czasu do czasu któryś z ogrodników rzucał w tłum, ponad ogrodzeniem, jakieś przedmioty. A to łopatę, a to paczkę nasion, a to krzesełko ogrodowe… Tłum tratował się, bo każdy chciał za wszelką cenę dopaść tych resztek z pańskiego stołu.
Dobre czasy nastały też dla firm, reklamujących się w ogrodach. Nie trzeba już było szukać: powstała lista kilku, może kilkunastu działek, o których wiadomo było, że da się tam wepchnąć wszystko i że pod płotem zawsze będzie czekał żądny prezentów tłum. Nie trzeba już się było zastanawiać, gdzie zaprezentować kosiarkę, gdzie system nawadniania, a gdzie grabki. Nie miało przy tym najmniejszego znaczenia, że w międzyczasie powstały tysiące mniejszych ogrodów, a w części z nich wtajemniczeni (bo tylko oni wiedzieli o ich istnieniu) dostawali za darmo pyszne owoce, dorodne warzywa i cudowne kwiaty.
Tymczasem grupka największych ogrodników zatracała się coraz bardziej w hedonizmie i samouwielbieniu. Jeden przechadzał się pod ogrodzeniem z tablicą, na której napisał ‚PATRZCIE – JESTEM WIELKI!”. Tłum bił brawo. Drugi wydał książkę „Ogrodnik” i wziął się za następną, uważając się już za literata. Trzeci udzielał wywiadów na prawo i lewo. Czwarty krzyczał do swojego tłumu „PATRZCIE, JESTEM NA BILLBOARDACH!”. Ktokolwiek śmiał zgłosić jakąkolwiek uwagę, tego natychmiast linczował tłum lub odganiały spuszczane przez ogrodników psy. O uprawy nie dbał już nikt – ogrody były już tylko miejscami na reklamę i manifesty wielkości ogrodników.
Lecz o ile bajka Michała, jak sam pisze, nie ma końca, to moja, i owszem, ma.
Któregoś dnia bowiem w jednej z firm, od lat szczodrze i hojnie obdarzających wybrańców pojawił się nowy menedżer. Zaczął od bilansów. I zdumiał się, bo wyszło mu na to, że strumień pieniędzy inwestowany w ogrodowe reklamy daje coraz mniej i mniej, prawie nic. Zapachniało stratami. Decyzja była szybka: KONIEC. I, jak na tajemnicę handlową przystało, rozeszła się w branży błyskawicznie. Kolejne firmy wzięły się za liczenie – i wychodziło im na to samo. Jedna po drugiej decydowały więc, że do zapuszczonych, zachwaszczonych ogrodów nie popłynie już ani złotówka, a nadęci megalomani mogą zapomnieć o luksusowym życiu na firmowy koszt.
Pod ogrodami zaczęły się rozruchy. Tłumy napierały na ogrodzenia. DA-WAJ PREZENTY! DA-WAJ PREZENTY! MY CHCEMY KONKURS! MY CHCEMY KONKURS! – ryczała gawiedź. WY- PIER -…LAĆ!!! – usiłował odpowiedzieć ten i ów ogrodnik, ale jego pojedynczy głos znikał w tłumie skandujących. Nikt już nikogo nie linczował, psy uciekły ze skowytem, a tłum powoli zaczął się rozchodzić. TU NIC NIE MA! TU NIC NIE MA! – tak brzmiało ostatnie hasło, jakie usłyszał jeden z tytanów ogrodnictwa. Pozostał mu pusty, zachwaszczony ogród i wielki śmietnik po drugiej stronie płotu.
Na nic zdały się próby ponownego wypełnienia ogrodów wartościową uprawą. Ręce, wypielęgnowane najlepszymi kremami, pękały od bąbli po godzinie pracy łopatą. Plecy, rozpieszczone w SPA i na materacach najlepszych hoteli nie wytrzymywały już pielenia i sadzenia. I żadna firma nie chciała już nawet przysłać choćby paczuszki z trawą…
Ludziom pozostały zaś małe ogródeczki i balkoniki na X piętrze. Nie zasilane przez nikogo, ale uprawiane z niezmienną pasją. Nie oferujące gadżetów ani konkursów, za to zawsze mające dla każdego najpiękniej pachnące kwiaty, najdorodniejsze warzywa i najsmaczniejsze owoce. Ci drobni ogrodnicy po dziś dzień uprawiają swoje małe działeczki po zwykłej, ciężkiej pracy. Nie tylko dlatego, że nikt ich nie sponsoruje. Oni po prostu wiedzą, że prawdziwa wartość powstaje przez pracę, nie przez konsumpcję. Że cnotą jest skromność i pracowitość, a pycha i narcyzm to droga donikąd.
Chciałbym wierzyć, Czytelniku, że i Ty o tym dobrze wiesz. I w ślad za tym wiesz także, jakie ogrody odwiedzać, a których lepiej unikać.