Rate this post
Zawsze mam problem z genialnymi filmami. Staram się za dużo o nich nie czytać, a i tak gdzieś przed oczami błąkają się hasła, że arcydzieło, że poruszające studium, że dojrzały obraz. Staram się nie nastawiać, a i tak spodziewam się nie wiadomo czego. Staram się wreszcie w miarę sprawnie film obejrzeć, a i tak kończy się na łaszeniu się, robieniu podchodów, wątpliwościach. Rozstanie samo siebie nie stawiałoby na piedestał, tę poprzeczkę postawili krytycy z całego świata i jurorzy konkursów, które obsypały irański film mnóstwem nagród, z Oscarem jako wisienką na tym gorzkim torcie włącznie. Czy słusznie? Jeśli oczekujecie jednoznacznej odpowiedzi, spokojnie możecie sobie odpuścić dalszy ciąg mojego grafomaństwa – nie będzie ani odkrywczo, ani specjalnie mądrze.

Nieszczęśliwy wypadek – tak mniej więcej można określić epicentrum konfliktu, który powstał pomiędzy bohaterami Rozstania. Dzieje się coś, co nie powinno było się zdarzyć, gdyby… No właśnie: gdyby Samin (Leila Hatami) nie postawiła swojemu mężowi, Nadeerowi (Peyman Maadi) ultimatum? gdyby jego ojciec nie był chory na Alheimera i nie wymagał całodobowej opieki? gdyby do tej pracy nie zgłosiła się właśnie ciężarna Razieh (Sareh Bayat)? gdyby jej mąż, Hodjat (Shahab Hosseini), nie miał długów? gdyby… Tak można bez końca. Tragedia Razieh uruchamia lawinę nieporozumień, których siła rażenia rośnie wprost proporcjonalnie do desperacji stron. Co jest ważniejsze: prawda czy rodzina? wiara czy stabilizacja? zaufanie czy szeroko pojęta wolność? Przed takimi dylematami stają bohaterowie Rozstania. Rozstania, które właściwie otwiera film, które nie zamyka się w toku historii i do którego dochodzi w finale tylko domyślnie, i to w zupełnie innym wymiarze niż planowano.

Łatwo jest film Farhadiego streścić, łatwo opowiedzieć poszczególne sceny, łatwo stworzyć własne wersje tragedii Nadeera i Razieh. Ale prześwietlić bohaterów, przyznać rację jednym, a odebrać prawo do prawdy drugim, opowiedzieć się po którejś ze stron jest niemożliwe. Tu nie ma wygranych, tu są tylko przegrani – zawodzą nadzieje, oczekiwania, zaufanie, wiara, zawodzą też ludzie. Każdy coś traci i w tym chyba właśnie tkwi cały dramat rozstania. To smutne i bliskie.

To Iran, prawda? Wyobrażamy go sobie jako ogarnięty ciągłymi konfliktami albo przynajmniej ich zasięgiem kraj, w którym ludzie wciąż drżą ze strachu i wiodą nieprzyzwoicie biedne życie. Prawie zresztą nie odróżniamy go od Iraku, gdzie – wiadomo – cała ta wojna, ginący żołnierze i inne straszności. I co się okazuje? Że, Eureka, tam mieszkają normalni ludzie, coś jak my – ani zbyt bogaci, ani biedni, starający się jakoś wiązać koniec z końcem, mający dostęp do mediów i innych zdobyczy cywilizacji, troskający się o byt swoich bliskich, karlejący pod wpływem zdarzeń, które spadają jak grom z jasnego nieba, nie dający sobie rady z emocjami, balansującymi pomiędzy naturalną potrzebą ochrony siebie i swojej rodziny a rygorystycznym prawem religijnym i silną wiarą w zło, spadające na niewiernych. Może i naiwne, ale mnie poruszyło, bo tego właśnie szukam w kinie – rzeczywistości, która jest tuż obok, z której istnienia zdaję sobie sprawę, ale której wymiaru kompletnie nie ogarniam i trzeba go przede mną rozciągnąć, pokazać czarno na białym, żeby dotarło.

Nie twierdzę, że Rozstanie to arcydzieło. Czuję instynktownie, że to film dobry, ale nie mam śmiałości mówić o nim więcej. Nieczęsto wpadam w podejrzaną egzaltację i nie szafuję synonimami arcydzielności w kontekście filmów, więc i tu pozostanę ostrożna – tym razem jednak z prostego powodu: nie czuję się ani kompetentna w ocenie filmu, ani w przedstawieniu go na tle kina irańskiego, którego zwyczajnie nie znam.  Nie odmawiając Rozstaniu etykiety dramatu poruszającego, mądrego i dobrze zrobionego, mam wrażenie, że większość osób, które z estymą mówią, że Rozstanie to dzieło genialne i absolutnie bezkonkurencyjne, filmu zwyczajnie nie widziały i powtarzają zasłyszane gdzieś frazesy. Dlaczego to robią? Nigdy nie zrozumiem. Czasem wystarczy czuć i nie wyrzucać z siebie pustych słów, które zupełnie nic nie znaczą. Czy to taki wielki wstyd powiedzieć, że coś nas po prostu przerasta?

Czy polecam? Tak. Rozstanie ogląda się dobrze – reżyser zadbał o to, by zaciekawić widza nie poszukującego głębi, a temu, który oczekuje czegoś więcej niż rozwiązania akcji, serwuje dużo więcej niż może unieść. Mnie to zachęca.