Rate this post
Mój tydzień z Marilyn przypadł na gorący, przedoscarowy czas. Właściwie nie był to tydzień, a zaledwie półtoragodzinna próba kupienia przeze mnie czaru Marylin Monroe i przekonania się, czy Michelle Williams jest zagrożeniem dla Meryl Streep w wyścigu po statuetkę. Wypadło fatalnie i to wcale nie ja zostałam znokautowana.

Film Curtisa opowiada – odkrycie roku – tydzień z życia Marilyn Monroe. A ten spędziła ona na planie (a raczej trochę na planie, a trochę w sypialni) filmu Książę i aktoreczka, którego zdjęcia odbywały się w Londynie. Marilyn jest już w tym czasie celebrytką jak się patrzy i ewidentnie gwiazdorzy – tu jej się nie chce, tu coś przeżywa, tam ma daleko głębsze potrzeby niż odgrywanie jakiejś głupiej roli, a jeszcze dalej po prostu za dużo poćpała i nie ma siły wstać z łóżka. W międzyczasie jednak udowadnia, że nie bez kozery stała się ikoną kina i swoją grą zachwyca zarówno swojego filmowego partnera i reżysera filmu Laurence’a Oliviera (Kenneth Branagh), jak i całą ekipę filmową. W tym młodziutkiego asystenta reżysera, Colina (Eddie Redmayne), który dla Marilyn zupełnie traci głowę. Mimo ostrzeżeń, jakie padają z ust jej byłych kochanków, Colin pozwala Marilyn owinąć się wokół palca i staje się jej kolejną zabawką i przytulanką na pocieszenie, dokładnie na jeden tydzień. Historia jest opowieścią z najważniejszego, zdaje się, tygodnia jego życia.

Choć w tym jednym zaledwie epizodzie z bogatego życia Monroe udało się twórcom ukazać jej specyficzną osobowość i wskazać na dominujące jej cechy, cała ta historia w ogóle nie porywa. Jak to możliwe, skoro Marilyn Monroe była absolutną gwiazdą i do dziś uważana jest za ikonę kina, legendę i jedną z najbardziej rozpoznawalnych kobiet wieków? Być może wpływ na to miały konsekwencje wybiórczości fabuły/biografii – zdjęcia do Księcia i aktoreczki nie były zbyt interesujące, a zaplanowanie akcji w jednej niemal przestrzeni dawało wrażenie tłamszenia całej ekipy i widzów w porządnym kwasie. Może też chodziło o perspektywę narracyjną – Colin Clark to totalny półgłowek, który o Marilyn opowiada z zachwytem i apoteozą, ewidentnie podkreślając, że nic mądrego z tego romansu nie wyniósł. Możliwe, że nie popisali się aktorzy – Williams była wprawdzie bardzo dobra (choć nie rzucająca na kolana) i to o nią tu głównie chodziło, ale cała reszta wypadła tak paskudnie, że nawet dobrze podrobiona Marilyn przestawała zachwycać. Branagh, który przecież – do jasnej – jest dobrym aktorem, tu odrzucał. Redmayne to jakaś porażka: nie dość, że irytuje każdym ruchem, to jeszcze te jego wydęte usta – dziżas. O pozostałych nawet nie ma co mówić, bo ich role były czterdziestoplanowe, nawet nie było się jak porządnie przypaCZeć. Może…  może i wszystko to jednocześnie? Jakby nie było, wyszło fatalnie.

Byłabym jednak niesprawiedliwa, gdybym zostawiła Was z myślą, że Curtis przedobrzył albo że coś zaniedbał. Wręcz przeciwnie. Marilyn, którą oglądamy, nie odbiega zupełnie od tej legendy, którą wszyscy znamy: jej nastroje zmieniają się z chwili na chwili, ma ogromny dar oczarowywania ludzi, czasem jest bezbronna, delikatna i bezradna jak dziecko, czasem dosadnie przypomina, że ma świadomość swojej kobiecości i seksualności i nie waha się tego używać, bywa ofiarą, ale też doskonale zdaje sobie sprawę, że świat, który sobie wokół siebie stworzyła jest toksyczny i zabija ją samą. Autodestrukcja czy dramat samotności? No właśnie, sami oceńcie.

Bardziej niż to wszystko zainteresował mnie spór Marilyn i Oliviera dotyczący gry aktorskiej (pozdrowienia dla mojej koleżanki-teatrolożki, że się tak feministycznie wyrażę). Słówko wyjaśnienia, bo o tym w filmie nie mówią. Rzecz rozchodzi się o szkołę, z której wyszła aktorka. Lee Strasberg – jej mentor – opierał się w dużej mierze na metodzie Stanisławskiego – systemie, stworzonym przez rosyjskiego reżysera, którego głównym hasłem było „przeżywanie”. Chodziło o jak najbardziej realistyczne, psychologiczne odgrywanie roli, wczucie się w postać, zrozumienie jej emocji, motywów, osobowości, niemal utożsamienie się z nią dzięki sięgnięciu po własne doświadczenia i przeżycia – wszystko po to, by gra była jak najbardziej prawdziwa. W taki właśnie sposób pracuje Marilyn – jej ociąganie się z odegraniem sceny nie zawsze jest fanaberią, ale wiąże się ściśle z niemożnością zrozumienia postaci, którą ma zagrać. Dlatego Monroe pyta, docieka, próbuje i zmienia, bo wciąż coś jej nie pasuje, wciąż coś jest nie tak, wciąż jeszcze nie zdążyła do końca rozpracować postaci. Olivier natomiast nie musi niczego przepracowywać – aktorstwo to gra, to sztuczność, to niebycie sobą, to zwykła praca, którą się zostawia na planie i wraca się do swojego prywatnego życia, które na plan zdjęciowy nie ma dostępu, bo i po co. To są dwie różne szkoły i dwa punkty widzenia nie do pogodzenia. Problem tylko w tym, że fakt, iż Marilyn swoim „przeżywaniem” zdobyła serca całego świata, wcale nie oznacza, że ta metoda jest idealna i sprawdza się w każdym przypadku. I w tym właśnie cała zabawa – żeby różnymi drogami dotrzeć do tego samego celu.

Obojętnie podchodzącym zarówno do postaci Marilyn Monroe, jak i wielkich reform teatru, ten film nie jest do niczego potrzebny. Nie znajdą w nim ani interesującej fabuły, ani oszałamiających kreacji. Ot, kolejne półtora godziny, które można poświęcić na ciekawsze zajęcia.

Czy polecam? Nie.