Totalnie nie chciałam iść na ten film. No bo sorry, zombie? Ale tak to już jest w małżeństwie i innym partnerstwie – ktoś się poświęca dla ciebie (czyt. mąż idzie z tobą na Idealne matki), ty poświęcasz się dla kogoś. Prosty i fajny układ, szczególnie gdy twoje poświęcenie nie idzie na marne, bo okazuje się, że nie tylko przeżywasz seans, ale i całkiem dobrze się na nim bawisz. Okej, bawić to może niezbyt fortunne słowo na określenie trwogi i napięcia, jakie towarzyszą oglądaniu walki rodziny Pittów, tfu, Lane’ów o byt wśród rozwścieczonych i wygłodniałych zombiaków, ale wiadomo, w czym rzecz. Znaczy w tym, że podobało mi się i wierzcie mi bądź nie, jestem tym równie zaskoczona jak Wy.
Gerry Lane (Brad Pitt) jest byłym pracownikiem ONZ. Doświadczonym, łebskim i zasłużonym. Na odpoczynek jednak jeszcze nie czas, bowiem życiu ludzkiemu zagraża pandemia zombie – żywych trupów, których pochodzenie jest aktualnie największą zagadką świata. ONZ zwiera szyki, ściąga Lane’a na pokład bezpiecznego statku i wysyła do Korei z misją rozwiązania problemu. Co, jak nietrudno się domyślić, prostą sprawą nie jest.
Brad Pitt. O, tak. Good to see you. Bez ściemy: to było idealne zagranie ze strony Forstera (gościa notabene całkiem konkretnego, mającego na swoim koncie tak słuszne tytuły jak Marzyciel, Zostań, Chłopiec z latawcem czy Przypadek Harolda Cricka). Film o zombie, choćby był oparty na poczytnej powieści o podobnym co film tytule (jak tu) i próbował dojść do jasno określonego celu inną niż wszyscy drogą, zawsze będzie filmem o zombie – tendencyjną historią z walczącym w pojedynkę miejskim herosem w roli głównej, lepiej lub gorzej ucharakteryzowanymi umarlakami na drugim planie oraz panikującymi tłumami i rozbitymi w drobny mak metropoliami w tle. Nic dodać, nic ująć. Więc może chociaż jakiś znany i dobry aktor niech uratuje tę ludzkość. Zagrywka stara jak świat, drażniąca jak mało co, ale w tym wypadku przedziwnie trafiona. Pitt? A może po prostu ktoś tu odwalił kawał dobrej roboty?
Na to wygląda, bo World War Z ogląda się po prostu dobrze. I to na każdym poziomie. Co z tego, że wszyscy wiemy, jak potoczy się ta historia. Fabuła wciąga mimo to, bohaterowie dają się lubić, a kibicowanie sprawie jest naturalną koleją rzeczy. Głośne, widowiskowe sceny masowych ucieczek przed wściekłymi zombie nie rażą sztucznością, a oni sami wyglądają zupełnie prawdziwie. To ważne, bo Forster nie idzie na skróty i oprócz panoramicznych kadrów niszczonych miast podaje na tacy detaliczne ujęcia trupich bohaterów, które wypadają niemal tak naturalnie, jak zbliżenia mimiczne aktorów. Nieinwazyjny dla oka i dynamiczny montaż nie pozwala na nudę, a nieco paranoiczny muzyczny motyw główny (bardzo dobry, szkoda że jedyny tak dobry w całej ścieżce dźwiękowej do filmu) świetnie podkreśla elementy akcji i wpisanej w tematykę grozy. Słowem, bardzo przyzwoicie skrojony thriller.
Czy polecam? Tak.