Nie sądzę, żebyście uwierzyli, ale to naprawdę kompletny przypadek, że obejrzałam i recenzuję pod rząd dwa filmy o zombie. O zombie, których może jakoś specjalnie nie omijam, ale z którymi w swojej filmowej przygodzie nie spotykam się prawie w ogóle. Przypadek? Tak myślę. Nie mniej jednak zrządzenie losu dość intrygujące, jako że World War Z i Wiecznie żywy to filmy różniące się nie tylko gatunkowo i tematycznie, ale także realizacyjnie. Na zdecydowaną korzyść pierwszego. Zdając sobie sprawę, że – prócz mojego męża, dzielnie towarzyszącego mi podczas tego nużącego seansu – moja ocena filmu jest dwa, czasem trzy razy niższa niż wszystkich znajomych, których obserwuje na Filmwebie, spróbuję się wytłumaczyć, choć z wiarą, że kogoś z nich przekonam, trochę u mnie na bakier.
R (Nicholas Hoult) to młody zombie, który nie pamięta swojego imienia, życia i momentu śmierci. Podczas polowania na pożywienie (ludzkie, oczywiście) poznaje Julie (Teresa Palmer). Niestety, zarówno okoliczności pierwszego wejrzenia, jak i jego romantyczne konsekwencje układają się w związek niemożliwy. Bo czy miłość może pokonać śmierć?
Ile ja się miłych o tym filmów nasłuchałam słów. Że uroczy, że prześmieszny, że ciekawy, że ładny. Kto by się nie nakręcił? Rozochocona po seansie World War Z, gotowa podjąć kolejne zombie-wyzwanie, byłam tak pewna, że film mi się spodoba, że zapomniałam obwarować się deską do prasowania (a nie, to nie to, deska schowana, bo upały – przyp. red.). A tu rzecz rozkręca się i rozkręca, tempo akcji może i spójne z tempem poruszania się i mówienia głównych bohaterów, zupełnie jednak nieusprawiedliwiające braku pomysłu na rozwój wypadków. Te są nie tylko schematyczne, przewidywalne, ale i zwyczajnie nieciekawe. Może prowadzące do ładnego finału, ale przez zastosowanie szablonów i skrótów niezbyt wiarygodne. Ktoś tu się – co widać – sili czasem na odrobinę grozy, ktoś (ten sam zresztą) próbuje zażartować albo sprzedać mimochodem rozwiązanie wyjęte żywcem z romansidła, zapominając dostosować je do konwencji, którą obrał – wszystko to jednak nie przekonuje, nie bawi, w żaden sposób nie intryguje.
Niemiłego wrażenia dopełniają młodzi aktorzy – machająca karabinem (?!) jak damską torebką, zupełnie niewyrobiona kopia Kristen Stewart (Palmer) i jej ukryty pod toną dobrej charakteryzacji (plus) partner, którego polubiono za zręcznie napisane monologi, nie zaś grę czy kreację (Hoult).
Dawno żaden seans nie znużył mnie tak bardzo. Wiecznie żywy to nudna wariacja gatunkowa, w której naprawdę warta uwagi jest tylko zabawa konwencją. Zabawa, która kończy się zanim na dobre się zacznie.
Czy polecam? Nie.