W filmie, jak w życiu, historię tworzą ludzie. Czasem może być ona zupełnie nieciekawa, chaotyczna i niezdradzająca żadnych oznak celowości, ale napędzający ją bohaterowie mają w sobie taką charyzmę, że kupujemy wszystko bez zająknięcia. Albo dokładnie w taki sam sposób odrzucamy, bo nie widzimy w nich – ani w historii, ani bohaterach – nic, czego moglibyśmy i chcieli się uchwycić. I właśnie taki będzie odbiór wchodzącego właśnie do kin debiutu Michała Marczaka Wszystkie nieprzespane noce.
O czym właściwie jest film młodego reżysera? Trudno powiedzieć. To trochę takie tytułowe nieprzespane noce, a właściwie ich treść, która wymyka się prostym definicjom. Jest w niej sporo wrażeń, ale też mnóstwo niedopowiedzeń, niejasności, są emocje, ale też dylematy i morze snujących się gdzieś obok nas myśli, marzeń i planów, które nigdy nie doczekają poranka. Słowem – impresji, których wszyscy częściej lub rzadziej doświadczamy. Tylko że ich bohaterowie jacyś inni.
Ci Marczaka nie są reprezentantami żadnego pokolenia, choć wielu chciałoby tak uważać. Byłoby z pewnością o wiele prościej opisać tych młodych, rozbawionych, błąkających się po codzienności ludzi jako przedstawicieli pewnej generacji, ale tak naprawdę są oni tylko jej wycinkiem – może głośniejszym, może barwniejszym, ale wciąż tylko wycinkiem o wiele bardziej różnorodnej całości. To, co w prezentowanej przez Marczaka historii urzeka najbardziej, to fakt, że nikt tu nie próbuje nikomu zamydlić oczu, wmówić, że bohaterowie są kimś więcej niż są. To zwyczajni, lubiący dobrą rozrywkę studenci, którym zdarza się po alkoholu pleść intelektualne bzdury, którzy w ciągu dnia nie bardzo wiedzą, co ze sobą zrobić i z których działań (lub ich braku) jasno wynika, że czegoś szukają. Czego? Nie wiedzą. I to w tym szukaniu jest jednocześnie najpiękniejsze i najtragiczniejsze.
Nie pierwszy raz zaznaczam, że taka szczerość reżyserska mnie w kinie bardzo ujmuje. Świadczy o uczciwości twórczej i doskonałej znajomości mechanizmów odbiorczych. Michał Marczak trochę się jeszcze asekuruje – tworzy swój film za maską dokumentu, jakby jeszcze trochę bał się, że powstała w jego głowie fikcja może nie wystarczyć, choć to nie jest tak, że dokumentalizacja jest rzeczą prostą. Wszystkie nieprzespane noce wygrywają w końcu przede wszystkim bohaterami, żywymi ludźmi, którzy nawet jeśli nie pozwalają nam się z nimi utożsamić, to wydają się dziwnie znajomi i bliscy, jakby mijani każdego dnia (i nocy) na ulicy. Ta charyzma, o której wspomniałam wyżej, sprawia, że pretensjonalność ocierająca się chwilami o banał pozostaje na gruncie postaci właśnie, nie migruje do warstwy fabularnej, czyniąc ją niestrawną i przeintelektualizowaną.
Na film szłam – jeszcze w Gdyni – spodziewając się najgorszego. Dostałam film, którego oglądanie przypomniało mi, że czasem nie trzeba się w historię angażować, że bohaterowie nie zawsze muszą dać się lubić bądź nienawidzić, że można odnaleźć przyjemność w obserwowaniu świata, którego nie jest się częścią. Filmu nie oglądało mi się znakomicie, sporo tam scen nijakich, które chciałoby się popchnąć nieco do przodu, może zbyt wielu odklejonych bohaterów, ale dziś myśl o nim przywołuje uśmiech na twarzy, a debiutu z tak ciekawymi zdjęciami, montażem i spójną kulturowo i [sic!] generacyjnie z postaciami tego dramatu muzyką należy raczej gratulować niż krytykować.
Czy polecam? Zdecydowanie nie każdemu, ale jako alternatywę dla znanych i opatrzonych form – czemu nie?