Przyznaję bez bicia, że na drugą część Alicji w Krainie Czarów szłam trochę uprzedzona. Moje sceptyczne nastawienie wynikało przede wszystkim z ogromnego rozczarowania, jakim była pierwsza odsłona, ale też z obaw, że obsada, mocno już przecież opatrzona w tych i podobnych rolach, po prostu sobie z tą historią nie poradzi. Helena Bonham Carter bywa manieryczna, Mia Wasikowska jest już na Alicję, przyznajmy to szczerze, trochę za stara, Johnny Depp niby się skończył, w dodatku ten postrzelony Sacha Baron Cohen… Gdy dodać do tego wyznanie, że świat Alicji nigdy nie był „moją bajką”, ocena, jakie są szanse, by film mi się spodobał, mogła by przedstawiać się niepokojąco nisko. Tymczasem Alicja po drugiej stronie lustra była dla mnie ogromnym, pozytywnym zaskoczeniem.
Ale nie od razu. Najpierw uderzyła mnie bowiem nowa strona tytułowej Alicji, w której Mia Wasikowska, aktorka o bardzo plastycznej, ale wciąż jednak jeszcze dziecinnej twarzy, wypadła nad wyraz poważnie. Albo raczej – chciała tak wypaść, bo silenie się na powagę i próby wykrzesania z siebie dominacji spełzło, niestety, na niczym. Alicja w roli kapitana statku jest żartem, jej piękne w kontekście krainy dziwów, którą poznała, sentencje o tym, że nie ma rzeczy niemożliwych, w obliczu żywiołu, jakim jest sztorm, konsternują i naprawdę nie sposób uwierzyć, że jej podwładni, wyglądający na ludzi z potężnym, marinistycznym doświadczeniem, słuchają jej niemal bez mrugnięcia okiem. Scena otwierająca logiczna z punktu widzenia całej fabuły, jednak nieprzekonująca i stawiająca pod znakiem zapytania interpretację dalszych losów postaci. Szczęśliwie, nie trwa długo i już wkrótce przenosimy się wraz z Alicją w świat dobrze nam znany.
Niestety, on też na pierwszy rzut oka nie prezentuje się najlepiej. I znów – albo raczej prezentuje się tak dobrze, że gdybyśmy siedzieli w kinie w (nomen omen) kapeluszach, stosowne byłoby uniesienie ich z szacunkiem na powitanie speców od grafiki i animacji komputerowej. Nasycenie barw Krainy Czarów jest niezwykle intensywne i choć w pełni uzasadnione przez osobliwość świata Lewisa Carrolla, to jednak chwilami sprawia wrażenie, jakby ktoś tu za bardzo chciał czarować, zapominając przy tym, że ten świat wabi urokiem nie tyle dekoracji, co postaci, które go zamieszkują.
Na szczęście, te dwa pierwsze zgrzyty okazały się ostatnimi, bo w tej chwili (na wysokości spotkania Alicji z Kapelusznikiem) wizja Krainy Czarów Jamesa Bobina, który zastąpił na stołku reżyserskim Tima Burtona, zaczyna coraz bardziej przekonywać. Film staje się z minuty na minutę coraz lepszy, a już całkowicie pochłania podczas spotkania Alicji z Czasem. Epizod ten, jak i w ogóle sama postać Czasu, brawurowo (nigdy nie sądziłam, że użyję tego słowa w kontekście tego aktora) odegranego przez Sachę Barona Cohena, jest najlepszym, co mogło drugą odsłonę przygód Alicji spotkać. Scenografia jest tu wprost obłędna, a historia dopisana do jej elementów spójna i precyzyjna. Ten fragment Krainy Czarów chłonie się z ogromnym apetytem, a to dopiero preludium do dalszych perypetii bohaterów.
A te, wbrew pozorom, wcale nie są takie jasne, bowiem fabuła Alicji po drugiej stronie lustra nie jest adaptacją książki Lewisa Carrolla, a prędzej jej luźną interpretacją. Jak słusznie zauważył w swojej recenzji Kamil Śmiałowski (klik), skrzyżowanie wyobraźni autora i twórcy Krainy Czarów oraz Tima Burtona, nie bez powodu uważanego za jednego z najbardziej ekscentrycznych reżyserów przełomu XX i XXI wieku, nie przysłużyło się Alicji w Krainie Czarów. Przeszarżowany na wielu poziomach film okazał się dla wielu niestrawną miksturą oniryczno-satyrycznej treści i kiczowatej formy. Reżyserujący nową odsłonę James Bobin odrobił (nieswoje) zadanie domowe i ustrzegł się błędu swojego poprzednika. Jego Alicja to samodzielna historia, kompletna wizja, która wabi nie tylko harmonijną, zgrabną formą, ale i przemyślaną treścią. Kolejne „zadanie” Alicji jest nie tylko w pełni uzasadnione, ma swój początek i koniec, ale przede wszystkim rzuca cenne światło na historie bohaterów. Trend ostatnio modny w kinie fantasy, czyniący z kontynuacji sequel i prequel jednocześnie, ale w tym wypadku zupełnie zasadny. Przy tym wszystkim – co już nie zdarza się aż tak często – wizja Bobina doskonale podkreśla to, co w powieściach Carrolla było najważniejsze: to piękna baśń dla dzieci i niezwykle mądra przypowieść dla dorosłych.
Prawdziwą przyjemnością było oglądanie gry aktorskiej w tym filmie. Co, przyznam szczerze, było sporym zaskoczeniem z uwagi na fakt, że główna obsada się nie wymieniła, a odgrywający najważniejsze role aktorzy są już nieco opatrzeni, ich triki zaś doskonale znane i kojarzone. Johnny Depp, którego artystycznego natarcia najbardziej się obawiałam, zdumiał mnie swoją oszczędnością w wyrażaniu emocji swojej postaci. Jego Kapelusznik – tak atakujący środkami wyrazu w Alicji w Krainie Czarów – tu jest wyjątkowo wycofany, spójny z historią, którą opowiada, chwilami nawet, serio, wzruszający. Jakby aktor oswoił się już ze swoim bohaterem, polubił go, przeżył z nim całe dekady i teraz jest gotów opowiedzieć jego historię z sentymentalnym, ale jednak dystansem. Urzekła mnie ta rola, choć myślę, że wielu powie, iż Depp nie pokazał tu niczego nowego.
Więcej subtelności ma w sobie także Helena Bonham Carter, co w kontekście jej postaci może wydawać się wręcz oksymoronem. Doskonale udało się tu twórcom pokazać inne oblicze Czerwonej Królowej, zgłębić jej losy, pokazać motywy, a przede wszystkim przyczyny jej zachowania, odpowiedzieć na pytanie, dlaczego stała się właśnie taka i dlaczego tak daleko jej do jej siostry, Mirany. Niby nic takiego, ale dosłownie przed chwilą na tym samym schemacie potknęli się twórcy Królowej Lodu i Łowcy. Iracebeth Carter jest więc w swojej złośliwości przepyszna, generowane przez nią liczne gagi naprawdę bawią, a jednocześnie daje się wreszcie poznać i nieco zrozumieć.
Zaskakującym zagraniem było wprowadzenie do ról epizodycznych znanych, brytyjskich aktorów (czuję, że brytyjskie pochodzenie Bobina miało tu dużo do powiedzenia – i dobrze!). O ile jeszcze Rhys Ifans i Richard Armitage mają faktycznie swoje pięć minut (ok, przesadziłam, może kolejno trzy i dwie minuty), to już na przykład Andrew Scott pojawia się na scenie jak deus ex machina, miota się po niej przez chwilę i znika, pozostawiając po sobie konsternację (ale jakże miłą), czy to przed chwilą faktycznie miało miejsce, czy to był sen. A na koniec, to już bardzo, bardzo smutne, Alan Rickman w swojej ostatniej, dubbingowej roli. Choćby dla niego warto wybrać seans w oryginalnej wersji językowej.
Czy polecam? Opinie są bardzo różne, wręcz skrajne, ale mnie ta historia i jej forma kupiły w całości, a seans był prawdziwą przyjemnością.