Rate this post

Przusuwana chyba aż dwukrotnie premiera filmu braci Dardenne w ciekawy sposób symbolizuje potencjalny odbiór Dwóch dni, jednej nocy. Widzowie bowiem – podobnie jak niezdecydowany dystrybutor – mogą bowiem być tą historią nieco skonsternowani, niepewni, czy to, co zobaczyli, naprawdę jest tak zwyczajne, na jakie wygląda, czy jednak nie dopatrzył się w tym tego „czegoś”, co docenili krytycy na całym świecie. Jak jest naprawdę?

„Naprawdę jak jest, nie wie nikt” – chciałoby się sparafrazować słowa znanej piosenki, choć moim zdaniem w filmie Belgów jest dużo, dużo więcej niż mogłoby się wydawać. Problem, z jakim zmaga się jego główna bohaterka, Sandra, jest przecież tylko punktem wyjścia do ukazania trudności, którym na pewnym etapie swojego życia stawić musi czoła niemal każdy z nas. To problem utraty – pracy, ale też stabilizacji materialnej i emocjonalnej, własnej godności i pewności siebie. To dyskretne studium depresji, walki o siebie, takie zwyczajne „chcenie”, którego brak paraliżuje cele, marzenia, pragnienia, jakikolwiek ruch naprzód. To – wreszcie – portret stosunków międzyludzkich, obraz człowieka w obliczu próby, obnażający jego prawdziwe „ja”, sprawdzian zdolności do empatii i ustalenie granic poświęcenia. W tym kontekście jasne staje się, że Sandra – choć postawiona przez braci Dardenne na pierwszym planie – jest tylko jedną z wielu bohaterów tego niepozornego dramatu, w którym to właśnie postaci drugoplanowe, współpracownicy kobiety, są najciekawszymi typami w filmie. Przyglądanie się ich zachowaniom, ucieczkom i konfrontacjom, to jeden z najlepszych elementów Dwóch dni, jednej nocy. Nieskomplikowane rysunki postaci okazują się pełnymi potencjału rolami, które w zdecydowanej większości są bardzo udane. Pewnie nie tak jak ta, za którą wyróżniona została nominacją do Oscara (niezbyt, zresztą, słuszną, bo i Cottilard ma na swoim koncie o wiele lepsze role, i w tym roku można było na to miejsce znaleźć lepszy występ), która w roli zagubionej, rozchwianej emocjonalnie i niepewnej siebie i jutra Sandry wypada całkiem nieźle, ale zdecydowanie warte bliższej uwagi.

Jean-Pierre i Luc Dardenne ujmują w swojej wizji kina to, co lubię w nim najbardziej: prostotę życia, codzienność, powszednie problemy, z którymi borykają się ludzie na całym świecie. Kreują bohaterów, z którymi można się utożsamić, których problemy rozumiemy, którzy żyją „naszym” życiem. Taki przekaz to sztuka, bo o wiele trudniej pokazać na ekranie prawdę i prostotę niż pięknie opakowaną, ale jednak fikcję. To dlatego filmy braci Dardenne, Mike’a Leigha czy Asghara Farhadiego (który jest w ogóle fenomenem, bo potrafi stworzyć uniwersalny przekaz z bardzo hermetycznej kulturowo tkanki) tak szybko mnie zdobywają. I dlatego zabolała mnie tegoroczna przegrana Boyhooda, mimo absolutnego szacunku dla tego, co w Birdmanie zrobił Iñárritu. Życie, po prostu życie jest najcenniejsze także w kinie.

Dwa dni, jedna noc ma więc w sobie więcej życia niż niejeden dramat i prawdopodobnie mniej dramatu niż niejedno życie. Ale historia, którą podaje prowokuje do zadania sobie wielu pytań, z których to najprostsze – „co ty byś zrobił na jej/na ich miejscu” – okazuje się tym najtrudniejszym.

Czy polecam? Tak.