Film zmysłowy, erotyczny i fascynujący – jak jego główna bohaterka. Ale w całej tej seksualności znajdziemy też dramat kobiety poszukującej swej życiowej drogi i własnego JA. Nie do końca rozumiem skandal wywołany wokół melodramatu, bo nie ma w nim nic wulgarnego, prymitywnego czy wyuzdanego – to raczej poruszenie ważnego tematu, jakim jest nimfomania. Uzależnienie, które niszczy a o którym mówi się tak mało. Choć w tym przypadku nie spodziewajcie się upodlonej kobiety.
Dziennik nimfomanki to ekranizacja autobiograficznej powieści Valérie Tasso. Reżyserka – Christian Molina przedstawia nam losy pięknej i seksownej francuski Valerie, która szybko, bo w wieku nastu lat odkrywa w sobie niepohamowany pociąg do seksu. Ją to po prostu kręci, podnieca i fascynuje. Jako dorosła kobieta, przedstawicielka klasy średniej kocha siebie i swe ciało. Rozumie swą seksualność traktując orgazm, jako lot w kosmos – nigdy tej podróży nie miała dość co rusz eksperymentując z innym facetem. W tym wszystkim pragnęła jednak miłości. Mężczyzny u boku, którym dałby jej spełnienie, ale też uczucie – normalne i zwykłe. Znalazła. Oddała siebie w pełni kochając całym serem na chwilę uspokajając dziką rządze namiętności. Niestety niedane jej było stworzyć prawdziwej rodziny. Zły facet – złe wybory. Rezygnacja z ambitnej pracy na rzecz pracy w domu publicznym nie była mądrą decyzją, ale pozwoliła odnaleźć Valerie prawdziwe ja. Akceptację siebie w pełni tego słowa znaczeniu. Czy nimfomanka odnalazła szczęście w zawodzie prostytutki, mogąc uprawiać seks do woli? Nie – postawiła na samowystarczalność…
Film już od pierwszych chwil jest dość wyzwolony i odważny – babcia mówiąca swej wnuczce „gdybym mogła pieprzyłabym się ile wlezie” może wywołać kontrowersje, ale z drugiej strony jest to wyznanie do bólu szczere. W obecnych czasach – tak bardzo wyzwolonych temat seksu jest w niektórych kręgach tabu. A film ten tabu łamie. Opowiada o rozwiązłym życiu kobiety, która była świadoma swych wyborów. Która aż nadto kochając seks podejmowała takie a nie inne decyzje. Nie chciała rezygnować z pragnień i w sumie nigdy nie zrezygnowała. Przez cały czas robiła wszystko, co podpowiadało jej ciało a także rozum. I to było piękne. Nawet, jeśli uznała seks za część jej życia. Akceptując go w pełni godząc się z uzależnieniem, które w tym obrazie nie jest życiową katastrofą a raczej wzmożonym pragnieniem atrakcyjnej kobiety.
Osobiście cenię ten film za takie a nie inne podejście do tematu – autentyczne, realne, bez owijania w bawełnę, unikania trudnych scen czy słów. Brawo za odwagę. W tym momencie warto nadmienić o erotycznych scenach, których rzecz jasna nie brakuje. Ale zostały one zrealizowane ze smakiem.
Na uwagę zasługuje gra aktorska w wykonaniu Belen Fabra. To ona zabiera nas w życiową podróż Val. Mało tego nie oglądamy jej okiem obserwatora a uczestnika. Aktorka w każdym geście, słowie, sposobie zachowania, mimice dała z siebie wszystko potęgując jeszcze bardziej realizm i autentyzm tej historii. Muzyka ciekawie odgrywa tło dla wielu ujęć. Mnie osobiście przypadła do gustu, brzmiąc w uszach na długo po napisach końcowych.
Dziennik nimfomanki to dobry film. Wyróżniający się. Ciekawie – dość spokojnie opowiedziany, wzruszający i momentami brutalny – mnie zapadł w pamięci. Nie ma w nim nieoczekiwanych zwrotów akcji, co mnie osobiście nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie dłużące się sceny w pełni oddają psychologiczny portret Val. Francuskie kino po raz kolejny pokazało klasę, którą niestety nie każdy docenił. A szkoda, bo dla rewelacyjnej Belen Fabra, doskonałych zdjęć, pięknej muzyki i intrygującej fabuły warto go obejrzeć.