Rate this post

Kto widział film Bodo Koxa, ten wie, jaki ma klimat i jaki jest jego wydźwięk. Kto nie wie, temu powiem – Dziewczyna z szafy to okrutnie, ale to okrutnie smutna historia. A teraz wyobraźcie sobie najgorszy dzień w roku na obejrzenie jej. Tak, właśnie wtedy – zupełnie niechcący i nieświadomie – to zrobiłam. Urocza Wigilia, nie ma co.
 

Przegapiłam tego Koxa dokładnie 8 miesięcy temu, gdy przedpremierowo prezentowano go na OFF Plus Camera. Zrobiłam to świadomie, stawiając na tytuły zagraniczne, których polskiej premiery prawdopodobnie bym się nie doczekała (zupełnie odwrotnie niż w przypadku filmu ojczystej produkcji). Ale Dziewczyny z szafy nie nadrobiłam mimo głośnego wejścia filmu do kin w czerwcu i odświeżania go przy okazji różnych tanich tygodni w wakacje. Co mi wpadło do głowy, by włączyć go akurat w Wigilię, i to całej rodzinie, nie mam pojęcia. Stało się jednak i skłoniło, siłą rzeczy, do refleksji. Nie do końca jednak pochlebnej.

 

Dziwny to film. Skąpany w półmroku trudnych emocji, klimatyczny i stylowy, jakby unoszący się nad klasyczną, kinematograficzną ziemią. Trochę poetycki, ale nie w taki sposób jak filmy Kolskiego, na pewno mocno odklejony od silnie realistycznego trendu w światowym kinie niezależnym. Nie do sklasyfikowania, oporny porządkowi, bardzo pod prąd. Czy to czyni go lepszym? Nie, nie czyni.

 

A przecież są filmy, które ogląda się wyłącznie dla klimatu, który tworzą. Mallick, Refn, na naszym gruncie wspomniany już Kolski czy Jakimowski – stylistyki, w obrębie których się poruszają, są zupełnie odmienne, ale ich filmy (lub projekty, bo to lepsze słowo na te quasi-artystyczne twory) łączy zakrzywienie fabularne. Historia jest tam obecna, ale ma drugo-, czasem trzeciorzędne znaczenie i sama w sobie czasem zupełnie nie podlega interpretacji, bo tak silnie zależy od środków pozawerbalnych. Ich filmy wygrywają klimatem. Nierzadko trudno powiedzieć, o czym właściwie są, kim są ich bohaterowie, ale nastrój, który wywołują, przykleja się do głowy na długo. Bez względu na to, a nawet pomimo to, że filmy te arcydziełami nie są.

 

Dziewczyna z szafy też nie jest. Tylko że czar, który tworzy, pryska jak bańka mydlana niedługo po seansie. Może to jednak wina fabuły, którą – gdyby obedrzeć z kilku naprawdę błyskotliwych dialogów – nie prezentuje nic, co budziłoby uczucia inne niż dezorientację? Smutne żywoty (wszystkich mało świętych) bohaterów – Tomka, Magdy, także Jacka, dzielnicowego Krzysztofa i sąsiadki Kwiatkowskiej (skądinąd świetnie odegranych) – nie wzbudzają współczucia ani nawet ciekawości. Są – jak cały ten film – tylko impresją, która nie pozostawia po sobie na dłużej nic prócz ulotnego wrażenia zdjęcia xxx.

 

Nie zmienia to faktu, że czuć tu rękę kogoś, kto czuje kino całą duszą i bardzo chce o tej miłości powiedzieć. Dziewczyna z szafy to takie kino niezależne w butach mainstreamu. Ładne, ale jeszcze niedopasowane i nierobiące takiego wrażenia, jakby mogło bez silenia się na elegancję.

 

Czy polecam? Na kiedyś. Byle nie na Wigilię.