Powiedzieć o nowym filmie Ridleya Scotta, że jest słaby, jest nie na miejscu. To nie jest zły film – oparty na, prawda, biblijnej, ale jednak bardzo wdzięcznej do ekranizacji i rozpisywania akcji i jednostkowych dramatów historii, zrealizowany z typowym dla Scotta rozmachem, oprawiony piękną, patetyczną muzyką akcji. Ale nie jest to też film dobry – używając kontrowersyjnej symboliki, idąc w wielu fragmentach fabuły na skróty, stosując wreszcie chwyty zbyt już dobrze nam znane i nierobiące wrażenia, staje się filmem rozczarowującym, bo zwyczajnie średnim. Takim, który mimo znaczeń, jakie powinien nieść, pozostawia niemal zupełnie obojętnym.
Historia Mojżesza i tytułowego exodusu Izraelitów z Egiptu niejednokrotnie gościła już na dużym i małym ekranie. Nie ma w tym nic dziwnego – jak każda biblijna opowieść ma wszystko to, czego potrzebuje dobra fabuła: złożoną postać na pierwszym planie z konkretnym celem i konkretnymi przeszkodami stojącymi na drodze do jego realizacji, czarny charakter, pojedynek, silne emocje i trudne wybory, epizody intymne, kameralne i otwarte, zbiorowe, trochę szczęścia i nadziei, tyleż biedy i płaczu. Możliwości do interpretacji – cała masa.
Skusiły one i Scotta, który w pisaniu takich dramatów nie miał swego czasu sobie równych. Ale projekt od samego początku miał pod górkę. Najpierw kontrowersje wzbudzała obsada filmu – reżysera oskarżano o rasizm (i to w USA!), bowiem do głównych ról zatrudnił wyłącznie białych aktorów, a przedstawicieli innych ras przeznaczył do ról niewolników i przestępców. Później – gdy gotowy film czekał na podbój rynków – okazało się, że fałszuje historię, mówiąc iż to Żydzi zbudowali piramidy w Egipcie (marokański minister kultury określił to przekłamanie jako „czysty syjonizm”), ukazując Egipcjan jako brutalnych agresorów, a Izraelitów wiernych męczenników, wreszcie nadwyrężając wizerunek Mojżesza poprzez zaprezentowanie go bardziej jako generała niż proroka, z mieczem w ręku zamiast laski. Ostatecznie film trafił na listę produkcji zakazanych w Egipcie, Maroku oraz kilku państwach regionu Zatoki Perskiej. Niezadowolonych było dużo więcej (choćby chrześcijanie, którym nie spodobała się symbolika Boga, i muzułmanie, z zasady oburzeni jakimkolwiek portretowaniem proroka), ale Ridley Scott nie próbował z nikim wchodzić w dyskusję. Zarzuty o rasizm skomentował odwołując się do budżetu, tłumacząc, że nikt by mu nie pozwolił zrobić filmu za 140 mln dolarów i obsadzić w roli głównej „Mohammeda takiego i takiego”, aktorzy o urodzie bliskowschodniej nie zostali więc nawet zaproszeni na casting.
Dobry szum nie jest zły – oczywistym jest fakt, że taka „reklama” napędza ciekawość i o zwrot pieniędzy przeznaczonych na produkcję filmu nikt nie będzie musiał się martwić. Trochę tak się stało, co jest o tyle może dziwne, że krytycy od jakiegoś już czasu dwoją się i troją, by do filmu zniechęcić. Mają sporo racji, choć akurat argument o „rozwlekłym kinie akcji”, który znudzi wszystkich bez wyjątku nie jest tym najistotniejszym. Abstrahując od wszystkich religijnych i politycznych odwołań i fałszowania bądź nie historii, głównym problemem Exodusu jest przedstawienie tej historii w czerni i bieli. Wszystkie sceny, wszyscy bohaterowie (może oprócz Ramzesa, który raz – jako wróg Mojżesza – jest bardzo, bardzo zły, a raz – jako czuły i kochający tatuś – bardzo, bardzo dobry, jakby nie było – zawsze jednobarwny), wszystkie ich wybory dzielą się tu na dobre i złe. Nikt tu nad niczym się nie waha, nie przeżywa w sposób widoczny kryzysów, nawet scena, w której nie ma opcji, by nie poddać sprawy pod wątpliwość, jest trochę drewniana, a następujący po niej konflikt wydumany, zbyt agresywny. Tak jakby ktoś przewinął kilka scen i włączył akcję, zubożając ją o ważny kontekst. Tak jest na początku, tak jest w środku filmu i – szczególnie – na samym końcu, gdy do tematyki wyjścia Izraelitów z Egiptu Scott dorzuca trzy grosze w postaci dalszych losów ludu wybranego. Kumulując, co ważne, w marnych kilku minutach najważniejsze wydarzenia z ponad 40-letniej wędrówki, pomijające mnóstwo ważnych kwestii, chwilami wręcz wypaczające faktyczne wydarzenia. Tak się nie robi.
Ogląda się to wszystko nieźle tylko z jednego względu: to film zrealizowany za spore pieniądze, w którym dopieszczono montaż, dynamizując akcję (choć film i tak trwa długie 2,5 godziny), żonglując jej tempem, idąc na całość w scenach batalistycznych (które, nawiasem mówiąc, nadal u Scotta ogląda się z dużym zajęciem). Nie jest jakoś wyśmienicie zagrany, choć angażując do głównej roli Christiana Bale’a, reżyser doskonale wiedział, co robi. To aktor, który zrobi wszystko, by wciągnąć na szczyt każdy swój film i nawet gdy to się nie powiedzie, nie sposób powiedzieć, że nie ruszył z tym ciężarem z miejsca. Całkiem nieźle wypada też Joel Edgerton w roli Ramzesa, choć i on, i inni Egipcjanie prezentują się w mających imitować bliskowschodnią karnację kilogramach kremu brązującego dość osobliwie. Na zakrętach wyrabia też Alberto Iglesias, który po średnio udanej Rozgrywce pokazuje prawdziwą klasę. Jego ścieżka dźwiękowa do filmu tchnie walecznością i patosem i jest chyba jedną z najlepszych elementów filmu. Jeśli nie – najlepszym.
Czy polecam? Niespecjalnie. Na kiedyś, do zobaczenia w telewizji będzie w sam raz.