Rate this post

W 1937 roku na rynku wydawniczym pojawiła się książka, która zawładnęła wieloma umysłami. Hobbit, czyli tam i z powrotem napisany przez J. R. R. Tolkiena to z pozoru prosta historia, opowiadająca o Bilbo Bagginsie, domatorze, który wraz z krasnoludami i czarodziejem Gandalfem, wyruszył w świat, by przeżyć przygodę. Celem tej wyprawy jest odzyskanie dawnej siedziby krasnoludów, która jest okupowana przez smoka Smauga.

Mimo że książka ta jest uznawana za prolog do Władcy Pierścieni, to pojawiła się w kinach dopiero w tym roku. Wielu fanów sagi i samego autora z wytęsknieniem  czekało na ten film. Byli jednak bardzo zdziwieni, gdy okazało się, że historia tytułowego Hobbita, która zawarta została przez Tolkiena na około 280 stronach, zostanie przedstawiona aż w trzech filmach. Wielu zastanawiało się, czy jest to w ogóle możliwe, skoro dużo obszerniejsza trylogia ukazała się w kinach w trzech częściach. Należy dodać, że wszystkie części (Drużyna pierścienia, Dwie wieże i Powrót króla) liczą w sumie około 1600 stron. Wielu zarzuca reżyserowi filmu, że podjął taką, a nie inną decyzję ze względu na możliwość potrojenia zysków, do czego po cichu się przychylam. Początkowo Hobbit miał składać się z dwóch części, jednak Peter Jackson zdecydował, że powstanie jeszcze jedna, gdyż istnieje spora ilość niezrealizowanego materiału literackiego, który można wykorzystać. Jackson na potrzeby filmu skorzystał ze 125 stron dodatkowych uwag Tolkiena. Druga część Hobbita (Samotna góra) zostanie wyświetlona w kinach w grudniu tego roku, a trzecia (Hobbit, czyli tam i z powrotem) w grudniu 2014 roku.

Po obejrzeniu pierwszej części filmu Hobbit: Niezwykła podróż, muszę stwierdzić, że reżyser zdecydował się odtworzyć książkę z niezwykłą wiernością. Zdaje się, szczególnie tym, którzy książkę przeczytali, że Jackson, opracowując scenariusz, nie chciał pominąć żadnej sceny, opisu, czy zdania, znajdującego się w książce. Sam film trwał niecałe trzy godziny i przyznam, że oglądałam go z zegarkiem w ręce. Na samym początku ukazana jest historia rodu Thorina, który stracił swoje ziemie. Scena, w której krasnoludowie schodzą się do chatki Hobbita, trwała aż godzinę. Dopiero po tym czasie rozpoczęła się właściwa akcja. Wcześniej mogliśmy zwiedzić całą norkę tytułowego bohatera, zobaczyć jego spiżarnię, obserwować, jak zmieszany przyjmuje nieoczekiwanych gości, oraz jak nieszczęśliwy biernie przygląda się, jak plądrowane są jego zapasy. Przedłużanie w nieskończoność tej niezbyt istotnej części książki, było zupełnie niepotrzebne. Kiedy po godzinie rozpoczęła się jednak właściwa akcja, nieco odetchnęłam.

Najlepszymi scenami, które w rzeczywistości mnie zainteresowały i wciągnęły, było m.in. porwanie koni przez trolle i spotkanie Bilba z Gollumem (Sméaglem). Ta ostatnia, w której Hobbit znalazł Jedyny Pierścień i grał w zgadywanki ze stworem, trwała aż 20 minut! Mimo że ta scena była bardzo przeciągnięta, widzowie nie mogli oderwać oczu od Golluma, który chociaż tak odrażający, budzi ciepłe, niemal matczyna odczucia. Współczucie miesza się z obrzydzeniem. Sméagol sam w sobie jest bardzo ciekawą postacią, której historia jest szerzej opisana we Władcy Pierścieni. Gollum był Hobbitem, który zabił swojego przyjaciela, gdy ten nie chciał ofiarować mu znalezionego przez siebie Pierścienia. Z tego powodu został wykluczony z hobbickiej społeczności i musiał ukrywać się w Górach Mglistych, gdzie zamienił się w potwora, żywiącego się rybami i goblinami.

Moim największym zarzutem dla tego filmu jest jego rozwlekłość. Tym, co jednak zapiera dech w piersiach i od czego nie można oderwać wzroku, są przepiękne krajobrazy. Wszystkie sceny kręcone były w Nowej Zelandii, która słynie z tak pięknej scenerii. Wioska Hobbitów, to miejsce o tak nasyconej zieleni, że każdy chciałby choć raz tam się znaleźć. Także miasto elfów, umieszczone wśród licznych wodospadów, skał i zbiorników wodnych, powoduje, że już dziś widz chciałby się spakować i wyjechać do Kraju Długiej Białej Chmury. Widz nie może uwierzyć, że to, co widzi, to nie wytwór komputera i zręcznych grafików, ale prawdziwy cud natury.

Tym, na co także zwraca się uwagę, jest muzyka skomponowana przez Howarda Shore’a, który stworzył także ścieżki dźwiękowe do Władcy Pierścieni, Milczenia owiec, Aviatora, Gangów Nowego Jorku i sagi Zmierzch. Idealnie zgrywa się ona z tym, co widzimy na ekranie. Dużo pracy musieli mieć także kostiumolodzy i charakteryzatorzy, którzy odpowiadali za wystylizowanie wszystkich bohaterów. Jedynie moim małym przytykiem jest to, że w niektórych scenach krasnoludowie wyglądali na nieco zbyt wysokich. Dopiero, gdy spotykali się z elfami, było widać różnice we wzroście.

Chociaż nie jestem fanką tego typu fantastyki, i bardziej odnajduję się w klimatach Harry’ego Potter’a (i to nie filmowych, ale książkowych), to film oceniam jako dobry. Bezsprzecznie został wykonany perfekcyjnie, jedynie jego rozwlekłość jest drażniąca dla zwykłego widza. Jednak z wady może się ona obrócić w zaletę, gdyż dla zapalonego fana każda minuta będzie rarytasem, a im więcej tych minut, tym lepiej. Moją jedyną radą dla tych, którzy idą do kin jest to, by wybrali się na film w 2d, a nie w 3d. Zalecam także wybrać film z napisami, a nie z dubbingiem, gdyż często (np. we wszystkich częściach Harry’ego Potter’a) w polskich wersjach jest on delikatnie mówiąc niezadowalający.