Miało mnie tu nie być. Miało mnie tu nie być z tą rzeczą właśnie, bo polskie nagrody filmowe ani mnie przejmują, ani interesują, a kontakt z Orłami ogranicza się zwykle do rzutu okiem na występ Maćka Stuhra i pobieżne przejrzenie jasnych jak słońce od miesięcy wyników. Ale jestem. Jestem, bo to, co zobaczyłam, świadomie włączając retransmisję gali rozdania nagród, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. W życiu nie widziałam tak żenującego przedstawienia, a powstała w ten sposób gorycz musiała być wylana. Na was, na co – jak wiem – czekacie z niecierpliwością. No to macie. Orły 2013 – relacja nie z tej ziemi.
Pamiętacie jak zaczęłam relację z tegorocznej gali Oscarów? Kto nie pamięta, niech sobie zajrzy. Już? Ok. Więc chciałabym rozpocząć tu w ten sam sposób, bo to właśnie nazwisko prowadzącego od lat elektryzowało mnie w Orłach najbardziej. Maciek Stuhr to szalenie błyskotliwy facet, którego można śmiało posądzać o posiadanie w głębokim poważaniu wszelkich ram i scenariuszy, w jakie należy wejść przy tego typu wydarzeniach. Jego otwarcia oficjalnych części gali przez lata były majstersztykiem – Stuhr z kabaretowym zacięciem, ale i olbrzymim taktem sarkastycznie odnosił się do aktualnych wydarzeń kulturalnych i towarzyskich, bawiąc zawsze do łez. Tamtego Stuhra już nie ma. Nowym Stuhrem nigdy nie zacznę żadnej relacj
Prowadzących było dwoje. Scenarzyści imprezy wpadli na pomysł, by obok Stuhra postawić kogoś, kto będzie nie tylko dobrze wyglądał, ale i reprezentował sobą coś więcej niż celebryckość. Padło na Joannę Kulig, co samo w sobie głupie być nie mogło, bo to zdolna dziewczyna. Problem w tym, że na tym dobre pomysły się skończyły. Zbudowanie całej oprawy w oparciu o ideę „Stuhr będzie gadał, a Joasia postoi obok, pouśmiecha się i poczaruje swoimi obfitymi wdziękami” i zaznaczanie na każdym kroku, że to był świadomy, w dodatku taaaki śmieeeszny zabieg, było naprawdę żenujące. Okrutnie szkoda Kulig, bo jakkolwiek zupełnie nie o to im chodziło, właśnie tak wyszło – bardzo dobra młoda aktorka wypadła przy dwojącym się i trojącym Stuhrze jak hostessa. Nieodzywająca się przez całą galę, przebierająca łaszki i prezentująca na zakończenie śpiewające „dobranoc” (wtf?!) słodka idiotka. I nic tego nie zmieni.
Poziom żartów prowadzącego był tak niski, że nawet przy kretyńskich wygłupach Borata uśmiechnęlibyście się częściej i naturalniej niż tu. Palce mi drżą, gdy to piszę, bo serce swoje, a głowa krzyczy, że przecież to Stuhr, że on by nie dał sobie nic wcisnąć, że to nie jest facet, który recytuje głupoty, które ktoś mu napisze, że musiał to zaakceptować, że – o, Boże – możliwe, że to wyszło od niego… Dwie czy trzy klasyczne stuhrowe zagrywki (wyśmienite zresztą) zostały rozerwane na strzępy i zdeptane przez szereg niefortunnych gagów, z żartami z umierania w roli głównej. Kto normalny żartuje ze śmierci?! Fakap jak stąd do morza.
Fatalny występ prowadzącego okazał się jednak tylko wstępem do szeregu innych wpadek. Jedną z pierwszych popełnił Prezydent Polskiej Akademii Filmowej, wręczający zasłużonym senatorom Akademii świeżutkie odznaki – szarpał przy tym niemiłosiernie marynarki panów, odwracał się do nich plecami i prawie deptał, a Danucie Szaflarskiej niemalże wydłubał oko, próbując nałożyć na jej głowę koronę. Nie mówiąc już o odjechanym pomyśle odśpiewania świętującej kilka dni temu aktorce urodziny „sto lat”. Szczególnie, że Szaflarska właśnie skończyła 99 wiosnę. Nie mam pytań.
Świetnie spisała się też reżyserka, instruująca operatorów, by podczas ogłaszania werdyktów kamera była skierowana od razu na zwycięzcę. Nikt zresztą specjalnie się nie krygował – jasne było, że wszyscy wiedzą, kto co wygra. Raz nawet wyczytano nazwisko zwycięzcy zanim została otwarta koperta. A autor najlepszego filmu (Pawlikowski) nie został nawet wyczytany, tylko przywołany lekceważącym gestem na scenę, mimo totalnie skonsternowanego sytuacją innego nominowanego, Pieprzycę. Kosmos.
Dobre wystąpienia można by zliczyć na palcach jednej ręki. Pomijając już techniczną wpadkę z mikrofonem, który ustawiał chyba jakiś knyp – wszyscy niemal musieli zginać się w pół, by coś do niego powiedzieć i przez cały wieczór nikt (nikt!) tego nie poprawił. Nikt też z wręczających nagrody poza wdzięczną jak zawsze Kożuchowską, Preis i Gąsiorowską (dwie ostatnie popisały się, ale średnio mądrymi refleksjami) nie powiedział nic od siebie, od razu zabierając się za łamanie pieczęci na kopertach, ewentualnie chwiejąc się i rzucając ironiczne spojrzenia na boki (Herman). Z drugiej strony zaś jedyny Jakubik (nagroda za drugoplanową rolę w Chce się żyć) pokazał, że można na tej scenie powiedzieć coś sensownego i jeszcze fajnie zażartować. Całkiem nieźle wypadł też Jacek Hamela, odbierający nagrodę za najlepszy dźwięk w imieniu twórców Imagine. Oburzający był natomiast brak najmniejszej wzmianki o Przemku Chrzanowskim, pierwowzorze Mateusza z Chce się żyć. Ani grama podziękowania zarówno ze strony Pieprzycy, jak i Ogrodnika, słusznie zdobywającego Orła za najlepszą pierwszoplanową rolę męską. Wspaniały poziom, niech ich. Ich i całą zresztą publiczność, bo szanowni koledzy i koleżanki z widowni przez całą uroczystość siedzieli obrażeni na cały świat, że nic nie dostali i jeszcze muszą klaskać i udawać radość z czyjegoś sukcesu. Polska.
Same nagrody okazały się – jak to z tymi nagrodami wszędzie bywa – okrutnie przewidywalne. Największym przegranym został najlepszy film roku – Imagine, którego świeżości i nowatorstwa mądrzy członkowie PAF-u (Polskiej Akademii Filmowej) nie są jeszcze w stanie pojąć; najlepszymi kreacjami aktorskimi zostały, cóż, najlepsze kreacje aktorskie (choć Orzeł dla Nehrebeckiej był jednak nieco niefortunny, nominacja należała się o wiele bardziej mamie filmowego Mateusza, Dorocie Kolak); nagrodę publiczności zgarnął film, który nie mógł nie podbić serc (Chce się żyć); Orzeł za najlepszą muzykę, jasna sprawa, nie powędrował do faceta, który obok Abla Korzeniowskiego jest najbardziej znanym na świecie i utalentowanym współczesnym polskim kompozytorem – Bartosza Chajdeckiego (aha, no tak, przecież on nawet nie dostał nominacji…); Odkryciem Roku został, nie wiedzieć czemu, Bodo Kox, obecny na polskim rynku filmowym już od wielu, wielu lat; a nagrodę główną zdobył film, którego głupio nie nagrodzić, skoro robi to cała zagranica. I tak najfajniejszą była kategoria najlepszy film europejski, gdzie nominacje wybrano na chybił trafił, a zwycięstwo Sugar Mana (film, żeby nie było, fantastyczny), o którym na świecie było głośno milion lat temu, było jednak bardziej zabawne niż zasłużone.
Ta gala pokazała, co w polskim kinie kuleje najbardziej. Nie montaż, nie zdjęcia, nawet nie słynny polski dźwięk, bo Jakimowski z ekipą (Imagine) dobitnie pokazał, że jak się chce, to się da, a scenariusz. Dobry scenariusz. A wystarczyło mądrze skorzystać z pomysłów fantastycznie przygotowanych w tym roku PR-owców oscarowych, no choćby ściągnąć ideę selfie, która pewnie w polskiej rzeczywistości wypadłaby dość sztywno, ale przynajmniej na chwilę rozruszałaby towarzystwo i zażenowaną publikę przed telewizorami. Dużo, oj, dużo nauki jeszcze nas w tym temacie czeka.
Doprawdy, nie wiedziałam, gdzie się podziać, gdy to oglądałam. Pierwszy raz w życiu byłam wdzięczna Telewizji Polskiej, że oszczędziła transmisji na żywo. Im mniej osób to widziało, tym lepiej.
A na deser kreacja wręczającej główną nagrodę (za najlepszy film) Tamary Arciuch. Wyobrażacie sobie, żeby ktoś na Oscarach włożył na siebie coś takiego? Nawet Kelly Osbourne i Lady Gaga byłyby skonsternowane…