Jak często na wspomnienie ostatnio widzianego filmu uśmiechacie się od ucha do ucha? Pewnie nieczęsto. Filmów radosnych, pozytywnych nie kręci się wiele, a te, które ktoś zechciał już podarować światu, są zwykle niezależne, mają wąską dystrybucję. Do tej grupy nie zaliczają się jednak wyłącznie tak popularne gatunki jak dramat czy komedia. To także animacje, filmy familijne i – właśnie – ekranizacje baśni. Choćby prześliczny Kopciuszek w reżyserii Kennetha Branagha, który nie tylko wprawia w dobry nastrój, ale i dostarcza mnóstwo zmysłowych wrażeń.
Nie mam nic przeciwko filmom bazującym na schematach, znanych od dekad filmowych kalkach, które w pewnych okolicznościach, a nade wszystko – gatunkach, po prostu się sprawdzają. Nie mam też nic przeciwko, gdy twórcy próbują poza nie wyjść – o ile tylko są świadomi swoich zabiegów, dają widzom szansę skonfrontować się z tym, co bezpieczne i pozornie znane, spojrzeć na to z nowej perspektywy. Takie rozwiązania sprawdzają się także w baśniach. Pierwszym z brzegu przykładem takiej reinterpretacji są niedawne Tajemnice lasu, które nie tylko były istną baśniową hybrydą, ale i wykraczały daleko poza oryginalną fabułę, przepisując, dopisując i (nad)interpretując ukazane historie. Takie zabawy czasem dostarczają mnóstwo satysfakcji poznawczej, czasem jednak wprowadzają w konsternację, wzmagają potrzebę kontaktu z dziełem czystym, nieskażonym interwencjami, pomysłami, nadwyżkami twórców. Taki właśnie film przygotował Kenneth Branagh.
Jego Kopciuszek jest czystą baśnią. Oczywiście, mówimy tu o pewnej historii bazowej, na której na przestrzeni wieków zbudowano kilkaset opowieści, różniących się niezmieniającymi wydźwięku detalami (pokusie dopowiedzeń nie oparli się zresztą nawet bracia Grimm, którzy do „wersji podstawowej” baśni dodali m.in. makabryczny epizod obcinania przyrodnim siostrom Kopciuszka palców i pięt, by ich stopy gładko zmieściły się w pantofelku). U Branagha wszystko układa się w zgodny ze wzorem sposób: narracja pełni tu jedną z kluczowych ról, bohaterowie nie są wyposażeni w ukryte intencje, a świat przedstawiony funkcjonuje wedle klasycznych dla gatunku zasad. Sceneria utkana jest z najdelikatniejszej materii, dzięki czemu strona wizualna – tak w baśniach ważna – czaruje wytwornością i subtelnością. Jednocześnie wyraźnie podkreśla podział świata przedstawionego, obdzierając z wdzięku to, co nie jest godne pochwały (nie tylko symbole nędzy bohaterki, ale także świat macochy i jej córek, których garderoba, choć piękna, nie posiada żadnego uroku), intensyfikując zaś to, co należy do świata dobra. Wspaniale zresztą widać to podczas spowodowanej magią przemiany Kopciuszka, dyni i zwierząt.
Każdy techniczny element filmu harmonizuje z tym podziałem. Poczynając od przepięknej, symfonicznej, bardzo „dworskiej” muzyki przyjaciela i wieloletniego współpracownika reżysera – Patricka Doyle’a, przez zmysłową pracę kamery, wyostrzającą to, co szorstkie, złe, zmiękczającą zmysłowe, dobre i świetnie operującą zarówno większymi planami, jak i zbliżeniami (ach, ta zdrowa, świeża i dziewczęca twarz Lily James i ach, te piękne, białe, zdrowe zęby Tycia!), aż po precyzyjny montaż, radośnie żonglujący akcją, przyspieszający, gdy pośpiech ma najwyższe znaczenie, zwalniający, gdy między bohaterami dzieje się coś ważnego. Wszystkie te zabiegi wzmagają podniosłość historii i dobrze, że to robią, bo to idealny materiał na uroczysty ton i słodycz. Coś, co nas zwykle odrzuca w melodramatach i romansach, tu jest nie tylko całkiem na miejscu, ale staje się wręcz rozwiązaniem pożądanym, na widok którego nie pozostaje nam nic innego, jak złożyć ręce, uśmiechnąć się i wydać cichutkie „awww” (o, tak właśnie jak tutaj).
Lily James! Jak tu nie zakochać się w tej cudownej dziewczynie? Jest taka świeża, taka naturalna, taka śliczna, a co najciekawsze wydaje się na tyle transparentna, by sprawdzić się także w rolach z przeciwległego bieguna. Razem z Richardem Maddenem tworzą istotnie parę jak z obrazka. Ale, jak to często w baśniach bywa, uwagę kradnie drugi plan, tu obstawiony przez wyjątkowo silne i zdolne aktorki: Cate Blanchett w roli wyrafinowanej, złej macochy i Helena Bonham Carter jako przezabawna dobra wróżka. Wcale nie odstają zresztą od nich odtwórczynie ról Gryzeldy (Sophie McShera) i Anastazji (Holliday Grainger), których karykaturalna gra generuje najbardziej humorystyczne sceny, po drugiej stronie – spiskujący Wielki Książę (Stellan Skarsgård) i pocieszny Kapitan (Nonso Anozie), a nawet występujący zaledwie przez chwilę Tom Edden (Jaszczur) i Gareth Mason (Gęsi Woźnica).
Wspaniała baśń, prześliczna, udana ekranizacja, która sprawiła, że przez chwilę znów poczułam się jak mała dziewczynka. Bezcenne.
Czy polecam? Bardzo.