Rate this post

Zwiastun filmowy już dawno przestał być zapowiedzią, prezentującą wybrane sceny filmy – na tyle lakoniczne, by nie zdradzić jego fabuły, wystarczająco atrakcyjne, by zachęcić do obejrzenia go. Dziś w zwiastunach mówi się wszystko, tylko nie to, o czym właściwie jest dany film. Nie jest to regułą, ale takie przypadki jak niedawna zapowiedź Pani z przedszkola, reklamująca kuriozalny dramat z homoseksualizmem w roli głównej jako „komedię, jakiej jeszcze nie było” o pewnej „najbardziej zakręconej rodzinie”, są w kinie coraz częstsze. Disco Polo wpisuje się w ten trend. Jednak o ile wspomniany film Marcina Kryształowicza był właścicielem jednego z najzabawniejszych zwiastunów roku, a w ostatecznym kształcie okazał się wielkim rozczarowaniem, o tyle zwodzący zwiastun „Disco Polo” zapowiada przemiłą niespodziankę.

 

Jest nią przede wszystkim konwencja, w jaką ujęto tę banalną z pozoru tematykę. Debiutujący w pełnym metrażu Maciej Bochniak nie poszedł na łatwiznę, podpisując się pod prostym spojrzeniem na dzieje wywołującego skrajne emocje gatunku muzycznego, jakim jest disco polo. Narracja nie ma tu nic wspólnego z chronologią, a już tym bardziej z realizmem. Bochniak puszcza wodze fantazji i już w pierwszych kadrach filmu serwuje potężną porcję intertekstualnego koktajlu. Bo fabuła Disco Polo naprawdę go przypomina – to trochę tak jakby ktoś wszedł do wypożyczalni filmów, z chytrym uśmieszkiem na ustach powybierał pozornie przypadkowe tytuły i wrzucił do blendera wraz z kilkoma popkulturowymi składnikami. Akcja Disco Polo przypomina rollercoaster – to zabawna i ekscytująca, ale też szalona przejażdżka, której cel i meta są znane, ale to, co po drodze – już niekoniecznie.

 

A po drodze dzieje się mnóstwo. Główna oś fabularna to klasyczna opowieść o dwóch chłopcach z prowincji, który marzą o sławie i wielkiej karierze. Realizacja tego celu to parodia słynnego American dream, gdzie determinację zastępuje przypadek, a ciężką pracę – spontaniczny, prowizoryczny zryw. Sukces przychodzi szybko i głośno, a żonglerka schematami tak dobrze wpisuje się w tę przerysowaną rzeczywistość, że nie rażą nawet motywy, które w normalnych warunkach wywołałyby co najmniej uczucie zażenowania. I już jako taka właśnie karykatura polskiej prowincji lat 90. i „wielkiego świata”, symbolizowanego przez wytwórnię muzyczną, lansującą gwiazdy disco polo, komedia Bochniaka spokojnie by się obroniła. Reżyserowi jednak to nie wystarcza.

 

Ambicja Bochniaka jest prosta: upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – rozbawić masowego odbiorcę i zadowolić widza poszukującego (aktywnie) w kinie czegoś więcej. Spełnia ten cel lokując w swoim filmie drugi kod, kod pełen znaczeń, którego rozszyfrowywanie stanowi tak naprawdę o jego wartości. Ilość nawiązań popkulturowych (filmowych i nie tylko) powoduje zawrót głowy. Poczynając od epizodu wprowadzającego, będącego odwołaniem do jednego z najgłośniejszych filmów Paula Thomasa Andersona, przez kultową już i czytelną dla wszystkich odbiorców scenę z Titanica, aż po wysmakowany gag a’la Funny Games, kapitalną scenę z Tylko kochankowie przeżyją Jarmuscha i liczne nawiązania do filmów Wesa Andersona z oscarowym Grand Budapest Hotel (i nawet muzyką Desplata do filmó Wesa) w roli głównej (a to przecież istne nowości!). Wyłapywanie tych smaczków to prawdziwa uczta, ale to mrugnięciem okiem do widza świadomego, nieco bardziej w kinie obytego było jednak bardzo ryzykowne. Odwaga młodego, silnie zanurzonego w światowej, współczesnej kinematografii Bochniaka (cały czas ciężko mi uwierzyć, że to jego debiut) skutkuje bowiem tym, że jeden widz się cieszy, a drugi – siedzący obok – podnosi brwi ze zdumienia i skonsternowany nie wie, co myśleć: „Bo jak to, było tak fajnie, a teraz takie dziwadło – o co tu chodzi?”. Fakt, że jestem w tej pierwszej grupie nie przysłania mi rangi tego problemu. Nie da się, choćby nie wiem co, robić kina, które zadowoli wszystkich i reżyser będzie musiał zdecydować się, w którą stronę idzie. Teraz się udało, ale prawdziwe wyzwanie dopiero przed nim. Zobaczymy, sama jestem ciekawa.

 

Disco Polo zbiera skrajnie różne opinie. Większość tych negatywnych pochodzi od osób, które w ogóle filmu nie widziały. Stare, (nie)dobre myślenie, w którym uprzedzenie do tematyki filmu gra pierwsze skrzypce, nie jest samo w sobie niczym złym – tak już jesteśmy skonstruowani, że złe skojarzenia biorą górę i wszystko, co wokół nich oscyluje najpierw bezrefleksyjnie odrzucamy, obawiając się nieprzyjemnych wrażeń. Złe jest unikanie próby konfrontacji. Disco polo ma swoich zagorzałych fanów, ma też jeszcze bardziej zagorzałych wrogów (jak wiele zjawisk i wytworów współczesnej kultury), ku rozpaczy których nurt, pogrzebany wraz z końcem ubiegłego tysiąclecia, dziś odradza się. Ludzie zaczynają głośno mówić o swojej sympatii do disco polo, z coraz mniejszym zażenowaniem przyznają się, że bawią się przy tej muzyce nie tylko na weselach, ale także na domówkach i grillach, bo te teksty świetnie sprawdzają się podczas karaoke, powstają nowe kluby grające wyłącznie taką muzykę. I ktoś, naturalną koleją rzeczy, kręci o tym fenomenie wreszcie film.

 

Nie bronię Bochniaka dlatego, że jestem fanką disco polo. Jestem w zasadzie gdzieś pośrodku tego zamieszania, świadoma tego, że jak wszyscy moi rówieśnicy, dorastający w latach 90., otwarcie o disco polo mówiłam, a jego przeboje znałam na pamięć, nie widząc w tym nic wstydliwego. Też tańczyłam i tańczę przy tej muzyce na weselach i też denerwuję się, kiedy ktoś, u mnie mój brat, autentyczny sympatyk gatunku, włącza jakies nowe hity w aucie podczas wspólnej podróży. Bronię go, bo nakręcił bardzo dobry film – świadomy artystycznie, dwukodowy, spójny, a przede wszystkim zabawny. Nie bez wad, bo kuleje tu mocno i tempo akcji (dłuży się szczególnie pierwsza część, przed debiutem zespołu), i niektóre dialogi (nie wszystkie żarty trafiają w sedno), a i skróty myślowe są czasem zbyt oczywiste, ale świetnie pomyślany i zrealizowany z dbałością o szczegóły (montaż i scenografia są tu naprawdę fantastyczne). I jeszcze z obsadą, której wyczyny ogląda się z rosnącą dumą, że to polskie – Ogrodnik i Kot kolejny raz robią swoją grą prawdziwe show.

 

Daleka jestem od siłowego wypędzania kogokolwiek do kina. Disco Polo nie spodoba się wszystkim, ale wcale nie dlatego, że jest hermetyczne, niezrozumiałe. To komedia, opierająca się na jednej z rzadszych we współczesnym kinie polskim form ekspresji, karykaturze, która nie jest wcale bardzo wyrafinowanym chwytem, ale za to świetnie sprawdza się jako test poczucia humoru. Humoru sięgającego trochę głębiej niż klozetowe, seksistowskie i homofobiczne gagi wypełniające zwykle po brzegi komediowy repertuar. Przede wszystkim zaś – wymagającego od biorących wszystko tak bardzo serio nas ogromnego dystansu. Do świata, polskiej rzeczywistości, ale głównie siebie. Jeśli jesteście na to gotowi, próbujcie. Ja bawiłam się przednio.

 

Czy polecam? Tak.