Trudno dyskutować o fabule, gdy rzecz dotyczy czyjejś biografii. Jasne, że są historie ciekawsze i te mniej ciekawe, ale to tak jakby powiedzieć: twoje życie jest nudne jak flaki z olejem i nie ma się czym interesować, za to życie tamtego… Wiadomo. Ale w przypadku Suu Kyi ciężko oprzeć się tej pokusie, bo jej losy zdumiewają, zatrważają, wzruszają, cieszą, smucą, wzbudzają podziw, wątpliwości i dezaprobatę – i to wszystko czasem jednocześnie. Dotyczy to głównie decyzji The Lady (tak nazywana była w kraju, w którym zabroniono nawet wypowiadać jej imienia!), które mocno uderzają w hierarchię wartości, uderzająco w tym zakresie jednakową dla wielu kultur. Można się z tymi wyborami kłócić, można się z nimi nie zgadzać, nie można jednak nie podziwiać uporu, konsekwencji i siły spokoju, która od Suu Kyi bije (nie bez powodu nazywana była przez dziennikarzy „Stalową Magnolią”. Besson, znakomicie kondensując te kilkanaście lat z życia Suu Kyi, proponuje niezwykły dramat, trzymający w napięciu od początku do końca nawet wówczas, gdy historia ta jest w pewnym zakresie znana (i to właśnie jest powód, dla którego nawet w przypadku filmu biograficznego spoilery są okrutną sprawą). To trochę dziwne, że tak przykre zdarzenia i tak trudna działalność wzbudzają pełne podekscytowania i skrajnych emocji napięcie, ale tak jest w rzeczywistości – i jest to jeden z podstawowych atutów tego filmu, który mimo swojej długości (132 min.) nie dłuży się zupełnie.
Drugą, ogromną zaletą Lady jest scenografia. Odtworzenie realiów, które miały miejsce zaledwie kilkanaście lat temu, może nie byłoby trudne, gdyby nie cenzura, jaką birmański reżim obłożył wszystko, co związane jest z Aung San Suu Kyi. Działalność opozycjonistki i jej partii została nakreślona na podstawie relacji świadków i dokumentacji, zbieranej pieczałowicie przez Arisa, a przede wszystkim ich wspomnień, bo wiele epizodów – np. dziejących się w zamkniętym domu Suu Kyi lub na ulicach Rangoon – byłaby niemożliwa do zobrazowania w inny sposób. Do tego wszystkiego piękne obrazy – dla niektórych może tandetne i niepotrzebne – przypominały, że Birma to także kraj o niezwykłej urodzie, w którą wpisany jest spokój – spokój niszczony przez kolejne rewolty i okrutną władzę. Wrażenie niezwykłości potęguje muzyka, utrzymana w dalekowschodnim klimacie, która wręcz niesie ten film (wyjątkiem są tu utwory będące tłem dla protestu mnichów i piosenka zamykająca film, ale ich wybór jest absolutnie zrozumiały, bo są związane z bohaterką Lady).
Niezwykłej wartości dodaje filmowi aktorstwo. Michelle Yeoh jest jedną z bardziej znanych i rozpoznawalnych przez zamerykanizowanych widzów aktorką azjatyckiego pochodzenia (grała m.in. w Wyznaniach gejszy, Mumii czy jednej z części Bonda). Obsadzenie jej w roli Suu Kyi mogło wzbudzić różne komentarze, ale kierując film do masowego odbiorcy, który – wybaczcie – na co dzień w nosie ma sytuację polityczną krajów oddalonych o porządnych kilka tysięcy kilometrów – znane twarze w obsadzie robią, nie okłamujmy się, bardzo dużo. Yeoh jest już dojrzałą aktorką i tę dojrzałość znakomicie oddaje jej twarz, którą Besson czyni podstawowym środkiem wyrazu filmu w ogóle. W roli odnajduje się więc Yeoh fantastycznie, a jakiekolwiek zarzuty, które się w tym temacie niesłusznie pojawiają, dotyczą tak naprawdę najczęściej historii Suu Kyi i reżyserii Bessona, nie zaś gry aktorki. Dla mnie jednak numerem jeden w filmie był cudowny David Thewlis. Z pewnością za sporą część tej sympatii, którą we mnie wzbudził, odpowiedzialny jest Michael Aris i jego niezłomna miłość, ufność i zrozumienie małżonki, ale Thewlis – który, jak się z początku wydaje – pojawia się w filmie mimochodem, trochę w roli narratora, trochę jako punkt odniesienia – stworzył tu postać tylko z pozoru jednoznaczną (zobaczcie na jego twarz, na której malują się wszystkie wątpliwości, których nie wypowiada głośno ani razu!). Cudowna sprawa.
Mogłoby się wydawać, że Lady jest w związku z tym wszystkim arcydziełem. Nie do końca tak jest. Wady filmu, które przykleiły się do niego – wydaje mi się – z niejaką świadomością Bessona, są wprawdzie dyskusyjne, ale dostrzegalne. Lady to film dość jednowymiarowy – pomnikowa wręcz postać Suu Kyi obdarta jest z wad, a jej „przywary” (jak choćby upór czy kontrowersyjne wartościowanie) w kontekście całej historii ukazane są jako zalety. Dziwi też absolutne oddanie rodziny, która wspiera Suu Kyi bez względu na wszystko i nie pozwala sobie na żaden jęk skargi. Jest to, oczywiście, cudowne, ale trochę nieludzkie, bo bunt jest w taką historię przecież wpisany (o ile zrozumiała jest postawa męża, o tyle nastoletni synowie The Lady zachowują się nienormalnie szlachetnie). Obie te sprawy wynikają prawdopodobnie ze specyfiki źródeł i obranego kierunku filmu – do dyspozycji Bessona były bodaj głównie relacje rodziny (a kto będzie w publicznym filmie wspominał złe strony działalności tak zasłużonej osoby?), a film miał przede wszystkim zapoznać publiczność z osobą birmańskiej działaczki i sytuacją polityczną Birmy, a nie jej relacjami rodzinnymi (choć zajmują one spore miejsce w filmie). Gdzieś przeczytałam ładne zdanie, że film Bessona nie jest analizą, a ilustracją tych kwestii. I może właśnie obierając takie stanowisko nie sposób zarzucać reżyserowi braku interpretacji – grzebać w czyimś życiu można, ale rozmieniać je na drobne jeszcze za życia (mimo iż publicznego) bohatera, który – dodatkowo – znajduje się w bardzo trudnej sytuacji polityczno-społecznej, po prostu nie wypada.
Dla mnie Lady to niesamowite życie, o którym nie miałam pojęcia i kawałek historii, której prawdopodobnie nigdy bym nie poznała. Besson siłą rzeczy nie ukazał wszystkich kontekstów losów Birmy pod władzą reżimu wojskowego, ale to, co udało się przenieść, jest wystarczającą zachętą, by we własnym zakresie pójść krok dalej. Zasygnalizowanie problemu znaczy dużo więcej niż jakakolwiek reżyserska „usterka”.
Czy polecam? Jak najbardziej tak.