Mówiłam to już wiele razy, powiem jeszcze raz: na filmy z Denzelem Washingtonem idę w ciemno, mając pewność, że się nie zawiodę. Zdania nie zmieniłam i nie zanosi się, bym to zrobiła, dopóki ten niesamowity facet jest zdolny do gry. Ale Lot to nie tylko fantastyczny popis gry aktorskiej, to także świetne, trzymające w napięciu kino psychologiczne, poruszające wiecznie aktualny temat alkoholizmu i jego wyniszczającego wpływu na całe życie uzależnionej jednostki.
Gdybym napisała, co w tytułowym locie właściwie się podziało, wcale nie popełniłabym spoilera. Bo inajistotniejsza – wydawałoby się – informacja wcale nie jest tu kluczowa. Tragedia, do której dochodzi na pokładzie samolotu, jest katalizatorem zmian i akcji filmu. Akcji, w której niepodzielnie króluje Washington w roli pozornie silnego, pewnego siebie, trochę nawet zadufanego faceta, którego demoralizuje nałóg. Ktoś gdzieś ładnie określił, że manewry, które wykonuje w powietrzu Whit to pikuś w porównaniu z walką, którą musi stoczyć wewnątrz siebie. To prawda. I choć drogę, którą przechodzi, oglądaliśmy w kinie wielokrotnie, w takim wykonaniu nie tylko zachwyca, ale i przekonuje.
Bo Denzel już tak ma. Obłędny właściwie w każdej roli, potrafi z najsłabszego fabularnie tytułu uczynić film przynajmniej dobry, a z pewnością – dzięki niemu – zapamiętywalny. Weźmy sobie taki Dzień próby, z którego całkiem niesłusznie zrobiono klasyka, a który sam w sobie nie jest ani ciekawy, ani dobrze zrealizowany (jeszcze ten dramatyczny Hawke!). A Denzel przechodzi tam samego siebie i zdobywa nie tylko Oscara, ale i stałą pozycję w Hollywood. Aż dziw bierze, że na kolejną nominację Akademii musiał czekać aż 11 lat i że, niestety, szans na statuetkę w tak zacnym (choć mniej przekonującym) gronie raczej nie ma.
Poza zachwytami nad Denzelem niewiele mam właściwie do powiedzenia. Pojawia się w filmie Zemeckisa sporo schematów, elementów typowych dla dramatu psychologicznego, bohaterów sztampowych, ale doskonale pasujących w tej wysokoprocentowej przestrzeni. Żadna z nich – nawet dzielnie trzymająca się u boku Whipa Nicole – nie przyciąga większej uwagi, żadna nie ma w sobie nawet grama charyzmy, w którą wyposażyli twórcy głównego bohatera i którą umiejętnie podrasował Washington. Na uwagę zasługuje chyba jedynie Harling, kumpel Whipa od sytuacji podbramkowych i używek, wspaniale odegrany przez świetnie odnajdującego się ostatnio w rolach jajcarskich bystrzaków (Argo) Johna Goodmana.
O studium alkoholizmu i walki z nałogiem, który jest głównym tematem Lotu, można by długo. Nie byłoby jednak ani mądrze, ani ciekawie, więc jedyne, co mi pozostaje, to odesłać Was do źródła (bynajmniej nie chodzi mi o %). Dramat Zemeckisa broni się sam. Gwarantuję, że nie wyjdziecie z kina zawiedzeni, a rączki nieraz spocą Wam się z emocji.
Czy polecam? Bardzo.