\W temacie filmów sensacyjnych jestem niemalże typową dziewczynką: strzelaniny mnie nie interesują, pościgi irytują i dłużą się, a roztrzaskujących się co chwilę samochodów mi najnormalniej w świecie szkoda. Z tego i kilku innych względów po sensację sięgam rzadko, a jeśli już, to zwykle dlatego, że przyciągnęły mnie znane nazwiska lub – jak w przypadku Safe House – jedno nazwisko: gościa, który po prostu nie występuje w kiepskich filmach. Wyszło pokracznie, bo film – choć kiepski nie jest – do klasyki gatunków też się nie zaliczy, ale Denzel – jak to Denzel – zawsze tak samo dobry. Chociaż tyle.

 

Tobin Frost (Denzel Washington) jest wrogiem nr 1 rządowej agencji wywiadowczej. Sam kiedyś do tej organizacji należał, ale podziało się to i owo, no i teraz stoi po drugiej stronie, ścigany nie tylko przez agentów CIA z całego świata, ale i mało ciekawych typów, jako że jest w posiadaniu informacji, które mogą zrujnować grube ryby. Żeby uciec jednym, musi wpaść w ręce drugich – ale przecież Frost doskonale wie, jak działa CIA. Safe house, do którego trafia, nie kryje dla niego zagadek, a młodziutki agent Matt Weston (Ryan Reynolds), który ma go pilnować, tylko zgrywa ważniaka – dla Frosta jest czytelny jak na rentgenie. (Nie)spodziewany zwrot akcji stawia Frosta i Westona po jednej stronie. Zwycięży wierność służbie czy własna moralność?Czy Was jeszcze takie filmy zaskakują? Pytam z ciekawości, bo mnie jest trudno się określić z dwóch powodów – nie oglądam ich za wiele i nie mam co do nich specjalnych oczekiwań. Wiele z nich wydaje mi się maksymalnie przewidywalnymi, więc jedna z niewielu rzeczy, które mnie w nich interesują (fabuła), zostaje wyproszona za drzwi. Pozostaje więc oglądać bijatyki i modlić się o jakiś zwrot akcji, który uratuje film i da aktorom szansę wyjść na chwilę z szablonu. W Safe House ten scenariusz, niestety, się sprawdza. Mniej więcej po kwadransie jest jasne, kto jest „bad guy”, choć, muszę przyznać, z nadzieją oczekiwałam, że to wcale nie będzie takie proste i złym okaże się ktoś zupełnie trzeci. Było kilka scen, które oglądało się bardzo dobrze – to przede wszystkim dialogi Frost-Wattson, z akcentem na Frost, ponoć niektóre strzelaniny i pościgi również okazały się niczego sobie, ale zabrakło nowego ujęcia – ujęcia, bo o temat już w tym gatunku rzadko się zabiega. Aktorsko rzecz ratuje, naturalnie, Denzel. Trochę dziwi, że zaangażował się w ten projekt, ale może ulitował się nad znajomym i pomyślał: „Cóż, Denzel, zapowiada się kiepsko. Uratujmy ten film” (taa, na pewno tak pomyślał…). No i uratował, jakoś. Reynolds rolę odegrał poprawnie, umiejętnie wyakcentował cechy bohatera, ale daleko mu do byłych filmowych partnerów Denzela (tej natury osobowościowej) – Hawke’a czy Pine’a. Vera Farmiga stara się jak może, ale tu jakoś wyjątkowo odrzucała. Ogólnie, nie ogląda się tego źle – nie dłuży się specjalnie, nie irytuje, ale to kolejny film, który mówi: „nie wymagaj ode mnie zbyt wiele”. Aż strach, bo kasowych filmów, które stawiają poprzeczkę jest coraz mniej (ale może dlatego tym bardziej cieszy kontakt z nimi).

Czy polecam? Coraz większy mam z odpowiedzią na to pytanie problem. Blogowi koledzy i koleżanki wybrnęli z tego ambarasu, serwując punktację, ale u mnie się to nie sprawdza – jestem za dobra i zwykle mi filmu, twórców i wszystkiego wokół bardzo szkoda, więc zawyżam. Konsekwentnie więc się wysilę: polecam na filmowy wieczór „bez pomysłu”, bo to przyzwoite – choć wtórne – kino, ale miłośnicy filmów akcji będą raczej zawiedzeni.