Rate this post

Marsjanin od samego początku miał być filmem mainstreamowym, z imponującą obsadą, spektakularną oprawą techniczną, dużym budżetem i jeszcze większymi zyskami. I jako taki film rozrywkowy sprawdza się doskonale. Jest w nim tyle humoru, by można było się odprężyć i mile spędzić w kinie czas, i tyle dramaturgii, by choćby przez chwilę przejąć się opowiadaną historią. A i bohaterowie skonstruowani są w taki sposób, że szybko zyskują sympatię i grono oddanych kibiców. Pytanie tylko, czy oprócz tej miłej rozrywki nowy film Ridleya Scotta wnosi do naszego życia, a przede wszystkim kina sci-fi coś nowego.

 

Bo mam co do tego spore wątpliwości. Ale od początku. Ridley Scott w całej swojej karierze zanotował tyle samo sukcesów, co porażek. W kontekście jego filmów nikt zresztą nie mówi o wpadkach – obudowane imponującą ramą produkcje lepiej czy gorzej, ale zawsze się sprzedają, zasięgi są takie, o jakich niejeden reżyser mógłby tylko pomarzyć, a fakt, że film się nie zwrócił lub zwrócił się w niedostatecznym wymiarze to mowa o zupełnie innych stratach niż sobie wyobrażamy. Widzowie, czujni na każde potknięcie, marką, jaką jest nazwisko Scotta, zostali już dawno kupieni i nawet takie niewypały jak Adwokat (pastwiłam się nad nim tutaj) czy Exodus: Bogowie i królowie (tutaj), film właściwie „aż” średni, ale jak na twórcę tej rangi to zdecydowanie za mało, by zadowolić spragnionych jakości dramatów akcji, nie sprawiły, że na kolejny film reżysera nie czekano. Marsjanin nie musiał się więc martwić o kasową czy wizerunkową porażkę, szczególnie, że zaprezentował się bardzo… dyplomatycznie.

 

Trzeba powiedzieć jasno, że zarówno w warstwie fabularnej, jak i technicznej – myślę tu przede wszystkim o montażu i muzyce – Marsjanin jest pomyślany w sposób niezwykle przebiegły. Mamy historię faceta, który na skutek wypadku zostaje dosłownie wystrzelony w kosmos, a właściwie – na inną planetę. Zupełnie sam, bez żadnego wsparcia i łączności ze światem, pozbawiony możliwości spełnienia elementarnych życiowych potrzeb, bez większych nadziei na przeżycie. Rzecz dojmująco wręcz tragiczna i wcale nie do śmiechu. Tymczasem co robią Scott i Goddard (za Weirem, autorem powieści, na której oparta została fabuła filmu)? Dosłownie się z tego śmieją. Tytułowy Marsjanin, czyli astronauta i botanik Mark Watney, jawi się w tej sytuacji jak nastolatek, któremu znajomi wycięli głupi kawał, zostawiając samego w środku lasu, albo Kevin, o którym zapomnieli lecący na święta do Paryża rodzice. By nie zdradzać zbytnio fabuły powiem tylko tyle, że optyka ta jest nie tylko odważna, ale i całkiem oryginalna. Tylko czy zasadna? Tu bym dyskutowała, bo o ile sama postawa Watneya jest imponująca, a generowany przez nią humor bardzo smaczny, to prezentowanie tej tragicznej sytuacji w tak lekki sposób, jakby chodziło o chwilową niedyspozycję może momentami sprawiać lekki dysonans.

 

Przede wszystkim zaś całkowicie zmienia percepcję tej kosmicznej [sic!] historii i totalnie odróżnia ją od niedawnych głośnych produkcji podejmujących ten temat (zagadnienie samotności w kosmosie cieszy się w Hollywood dużym powodzeniem) – Grawitacji Interstellar (o pierwszym pisałam tutaj, o drugim – tutaj). Dramat Watneya nie jest tak naprawdę ani trochę mniejszy niż dramat Ryan Stone czy Coopera, ale opakowany w lekką, humorystyczną formę staje się zaledwie wyzwaniem, celem do zrealizowania, nie problemem w skali makro. Towarzysząca temu zadziorna gra Matta Damona (który właśnie popełnił najlepszy film w swojej karierze) i ciekawa, ale pozbawiona zasadnego tu przecież patosu, monumentaności muzyka Harry’ego Gregsona-Williamsa (tak inna od mocarnych opraw dźwiękowych Stevena Price’a i Hansa Zimmera) dopełniają tego wrażenia. Z jednej strony więc jestem bardzo wdzięczna twórcom, że wyszli poza schemat, z drugiej obawiam się, czy nie zrobili tym krokiem jednak falstartu. Zastanawiam się bowiem, czy tematyka ta zdążyła już stać się schematem, czy filmy traktujące o przeżyciach, tragediach jednostek (mikro) ulokowanych w bezmiarze kosmosu (makro) były na tyle wyczerpujące, że rozleniwiły nas w ich odbiorze jako czegoś naprawdę wielkiego i naprawdę serio. Nie wiem jak Was, ale mnie chyba jednak jeszcze nie.

 

Czy więc Marsjanin – przy całej swojej widowiskowości, fajnej grze aktorskiej, fantastycznych zdjęciach i komputerowej pracy graficznej oraz przyjemnej dla ucha, nowoczesnej muzyce – jest czymś więcej ponad rozrywką, którą oferuje? Mam obawy, że nie do końca. To jeden z tych filmów, które świetnie się ogląda, których długości w ogóle się nie odczuwa i które fajnie się poleca znajomym, szukającym wieczorami chwili wytchnienia, ale o których w ogóle się w dalszych dniach po seansie nie myśli, które nie wzbudzają skrajnych emocji, o których się nie dyskutuje i które zdecydowanie nie trafią do historii kina jako jego moment przełomowy, cegiełka w rozwoju kinematografii. Niby więc jest dobrze, ale chyba oczekiwaliśmy wszyscy czegoś więcej.

 

Czy polecam? Jako rozrywkę właśnie – jak najbardziej.