Rate this post

Filmy o seryjnych mordercach zawsze cieszyły się olbrzymią popularnością. Milczenie owiecSiedemKolekcjoner kościZodiakNieuchwytny – to tylko niektóre z kultowych tytułów podejmujących tematykę skrupulatnie zaplanowanych, wielokrotnych zabójstw, owianych tajemnicą i grozą, które hipnotyzowały i hipnotyzują do dziś widzów na całym świecie. Ich bohaterowie to szaleńcy, których motywy są dla „normalnych” widzów wielką zagadką – i to ją właśnie w kontakcie z obrazem próbują rozwikłać. Co jednak w sytuacji, gdy arcyciekawa postać jest przedstawiona w tak potwornie nudny i mdły sposób, że zupełnie nas nie obchodzi? Witajcie w świecie Marcina Koszałki.

W recenzjach debiutu krakowskiego reżysera przewijają się jak mantra dwie kwestie. Pierwsza dotyczy zdjęć, za które odpowiedzialny był sam Koszałka (co zresztą jest całkiem logiczne, jako że do tej pory na planie filmowym zajmował się właśnie tym) – autorzy słusznie je wychwalają, zwracając uwagę na kadrowanie i nieoczywisty sposób, w jaki reżyser uchwycił miejsce akcji. Trudno się nie zgodzić – Kraków w wydaniu Koszałki nie przypomina zupełnie Krakowa znanego z większości filmów, akcentujących jego oczywiste walory, prezentujących słynne zabytki i miejsca, skupionych na tym, co ładne i przyjemne dla oka. Kraków Czerwonego Pająka to miasto skąpane we mgle, ciemne, duszne, gęste od tajemnic, groźne i niepewne. Można kłócić się, czy taki obraz miasta jest koniecznym tłem dla wydarzeń (bo to takie oczywiste), ale zdjęcia są faktycznie intrygujące i ładne, co tylko potwierdza tezę, że operatorów w polskiej kinematografii mamy znakomitych.

 

Druga sprawa, podnoszona w recenzjach filmu, dotyczy sposobu opowiadania historii tytułowego zabójcy. Koszałka nie skupia się tu bowiem na śledztwie, nie tworzy klasycznego thrillera z zagadką w roli głównej, nie interesuje go akcja sama w sobie. Punkt ciężkości przenosi na swoich bohaterów, zadając pytanie nie tyle o ich motywacje, co naturę targających nimi żądz. Krytycy komplementują za to reżysera, ja nie widzę jednak w tym nic oryginalnego. To nie jest pójście pod prąd, tylko obranie jednej z kilku możliwych dróg prezentowania historii tego gatunku. Oczywiście, ma ona swoje zalety – choćby możliwość zastosowania analitycznego rysunku postaci – i wady, by wspomnieć tylko o ostudzeniu temperatury akcji, co dla wielu jest zresztą atutem, nie mniej jednak nie ma w Czerwonym pająku wiele narracyjnej świeżości. Historia snuje się na tyle leniwie, by zacząć się niecierpliwić – i to nie tyle z braku sensacyjnej akcji, co jakiegoś zwrotu w działaniach bohaterów. Tymczasem nawet ich przełomowe decyzje, mające być takim punktem zwrotnym, są rozmyte i stają w jednym szeregu z nic nieznaczącymi elementami tła.

 

Okropne wrażenie robią w filmie Koszałki dialogi. Kwestie wypowiadane przez bohaterów są tak nienaturalne, tak wymuszone i tak niewiarygodne, że trudno nie odnieść wrażenia, że aktorzy stoją na planie trochę za karę, nieprzekonani do swoich postaci, odgrywający cudze emocje, powtarzalni w swojej grze. Nie – źli, bo takie stwierdzenie byłoby niesprawiedliwe, ale wtórni. Choćby Woronowicz, który staje się powoli nadwornym szwarccharakterem polskiego kina. Jego enigmatyczność, surowy sposób gry są intrygujące, ale nie gdy serwuje się je po raz kolejny. Nie wierzę, że w naszym kinie nie ma dla Woronowicza innych ról i że sam aktor nie potrafi grać inaczej. Zresztą są i potrafi, o czym świadczą jego wspaniałe komediowe występy w Rewersie czy Pani z przedszkola. Jego Weterynarz to postać z wielkim potencjałem, ale niedopisana przez scenarzystów, nie zostaje przez Woronowicza podjęta, wypełniona „mięsem”, którego jako widzowie szukamy. Przez cały seans towarzyszy nam więc uczucie, że aktor i nasza percepcja jego roli są gdzieś na granicy przełamania, bardzo blisko uchwycenia istoty rzeczy, nic takiego jednak się nie dzieje – pozostajemy pomiędzy, a szala nieznośnie nie chce się przechylić na żadną stronę. Najważniejsza postać filmu jest tym samym obojętna, co w przypadku filmu o seryjnym mordercy jest dosłownie morderstwem.

 

W podobnym stylu gra zresztą także Julia Kijowska, której wycofanie może się podobać, może też okrutnie drażnić, ale bywało też przez reżyserów skutecznie tonowane. Świetnie to widać w filmowej baśni Serce, serduszko Kolskiego, gdzie Kijowska zyskała niepodobną do siebie swobodę, otwierając się razem ze swoją bohaterką na świat, życie, drugiego człowieka. Obsadzony w roli oficera śledczego (serio, znowu?) Wojciech Zieliński, Małgorzata Foremniak jako matka-Polka (rezerwowo z Danutą Stenką i Mają Ostaszewską) i Przemysław Bluszcz obsadzony typowo w roli bogatego złego dopełniają obraz tego schematycznego castingu.

 

Jedynym powiewem świeżości jest słusznie obsadzony w roli głównej Filip Pławiak, obsadzany do tej pory na drugim planie bądź dzielący plan pierwszy innymi, głównymi bohaterami. Widać mocno, jak bardzo rozwinął się od występów w etiudach i komediach i jak warto wyciągać z takich dalszych planów nowe twarze, by dać im szanse dojrzeć w istotnej, wyrazistej roli. To zresztą Pławiak sprawia, że postać Karola Kremera jest „jakaś” i że podąża się za nią mimo braku innych, filmowych bodźców.

 

Szkoda, że poza nim nic tu nie przyciąga uwagi, a seans – mimo znośnej długości – okrutnie się dłuży i pozostawia olbrzymi niedosyt.

 

Czy polecam? Niestety, nie.