Rate this post

Zanim Todd Haynes zaprosił do swojego nowego projektu Kate Winslet, nie wiedziałam o Mildred Pierce zupełnie nic. Ani że serial to ekranizacja powieści, ani o czym on właściwie jest, ani że Mildred Pierce to nie nazwa amerykańskiego miasteczka lub innego dziwnego miejsca, a po prostu imię i nazwisko głównej bohaterki. W 5-odcinkowej wersji Haynesa szybko się zakochałam, dlatego z obawą podchodziłam do pierwszej wersji filmowej powieści, spodziewając się zbytniej melodramatyczności. Obawy się, niestety, sprawdziły, ale nawet niedoskonałości oglądane w miłym towarzystwie i wyjątkowej – tylko raz zakłóconej przez niezadowolone faktem, że ta hołota siedzi tu i przeszkadza w oglądaniu wieczornego serialu sąsiadki (pozdrawiamy miłe panie z Pijarskiej:)) – atmosferze, na podwórku krakowskiego klubu F.A.I.T, można przebaczyć.

 

Mildred Pierce (Joan Crawford) jest typową gospodynią domową. Jak sama mówi, ma wrażenie, że całe życie spędziła w kuchni, z krótką przerwą na wyjście za mąż. Po 20 latach to małżeństwo się jednak kończy. Gburowaty Bert (Bruce Bennett) zostawia Mildred, czyniąc z niej samotną matkę dwóch córek – Vedy (Ann Blyth) i Kay (Jo Ann Marlowe) i zdesperowaną kobietę, która zrobi wszystko, by zapewnić swoim pociechom godne życie. Podejmując pracę w charakterze kelnerki jeszcze nie wie, że już wkrótce będzie właścicielką sieci restauracji i ukochaną miejscowego dandysa. Ale do szczęścia potrzeba więcej. Mildred, zabiegająca nieustannie o aprobatę starszej córki, współtworzy toksyczną relację, która będzie jej się odbijać czkawką do końca życia.Historia Mildred Pierce może zdumiewać, może bawić i wzruszać, może też szokować i irytować, ale na pewno nie pozostawia obojętnym. Nie chodzi przecież tylko o to, że kobieta – żona, matka, gospodyni domu – nagle zostaje zupełnie sama i musi o wszystko się zatroszczyć, bo jej fantastyczny mąż ma wszystko daleko. Praca w restauracji, własny biznes, problemy małżeńskie i uczuciowe – wszystko to jest tylko tłem głównego wątku, jakim jest relacja Mildred z córką. To ona jest osią powieści, to na nią – bardzo mądrze – postawił Haynes w najnowszej adaptacji, i to ją właśnie Curtiz w 1945 roku potraktował trochę po macoszemu. Zawsze mi się wydawało, że pierwsze ekranizacje najwierniej podchodzą do rzeczywistej fabuły, tu jednak jest inaczej – nie tylko zupełnie wypaczono zakończenie, ale też z całej historii zrobił się typowy melodramat z nędznym wątkiem kryminalnym w tle. Rozumiem, że w półtorej godziny trudno jest pokazać to, co najważniejsze, nie gubiąc się w toku wydarzeń ściśle z głównym wątkiem powiązanych. Haynes – dzięki słusznej decyzji postawienia na miniserial – miał do dyspozycji ponad 5 godzin taśmy, na której nie tylko zmieściły się wszystkie ważne wydarzenia z życia Mildred, ale które też dawały szansę dokładnie i konsekwentnie wydziergać każdą pojedynczą nić relacji – nie tylko matki i córki, ale też Mildred z pozostałymi bohaterami (szczególnie zaś – Bertem, – Wally’m, – Monty’m, – Lucy, – Idą). Finałowe wydarzenia (związane z Vedą, Montym i restauracją) nabiera w takim układzie zupełnie nowego znaczenia, a sama postawa Mildred, która momentami przeraża, kiedy indziej złości, zawsze jednak zaskakuje (nie wiem, naiwnością? bezgranicznym uczuciem?), zaczyna być postrzegana w innych niż początkowo kategoriach (do zrozumienia tu daleko, ale wiemy, o co chodzi). Tak się zastanawiam nad tymi dwoma sposobami interpretacji historii i myślę, że wiele zależało tu od odbiorców obu filmów. Może wtedy, w latach 40., taki czysto psychologiczny wątek nie cieszył się taką popularnością jak (mizerna, ale zawsze) zagadka kryminalna z trudnym życiem gospodyni domowej w tle? Dziś przecież takie opowieści muszą być naprawdę dobrze napisane, żeby zdołały zainteresować. Co innego psychologia – niejednoznaczność, emocje, trudne, niezrozumiałe wybory, z którymi można się zgadzać bądź nie. Jakby nie było, mamy dziś i dziś też możemy ocenić „nową” Mildred w odniesieniu do „starej” – i odwrotnie. Pierwsza zdecydowanie zyskuje i udowadnia, że wierność fabularna, jeśli tyczy się dobrej powieści/historii, nie może wyjść na złe, bez względu na czasy, w których zostaje zrealizowana.

O losach Mildred można by dyskutować godzinami. Nie chcę odbierać przyjemności oglądania tym, którzy jeszcze filmu/serialu nie widzieli, więc jeszcze chwilę o aktorstwie, bo to ono wypada w tym porównaniu najciekawiej. Okazuje się bowiem, że trudno tu o jednoznaczne zwycięstwo. Zarówno Curtiz, jak i Haynes zaprosili do obsady mnóstwo interesujących osób i tyle samo ich wyborów okazało się udanymi, co nietrafionymi. Weźmy samą Mildred. Kate Winslet, która wciela się w tę rolę w w wersji z 2011 roku, niektórych niesamowicie drażni – a to robi dziwne grymasy, a to zamienia się w kamień, a to wzdycha, a to nie… Dodając do tego irytujące zachowanie jej bohaterki i w ogóle cały jej światopogląd, można w ciągu tych 5 godzin palnąć sobie w głowę. Joan Crawford nie miała możliwości tak widzów poturbować, bo raz, że jest jej mniej, dwa – jej gra, interpretacja roli jest troszkę inna. Choć obie są do siebie podobne (nie wiem, jak można nie zauważyć tego podobieństwa w rysach twarzy!) i ich bohaterki to przecież wciąż ta sama Mildred, trudno je ocenić i wytypować zwyciężczynię. Crawford była aktorką żyjącą w tamtych czasach, nie musiała więc się stylizować, przenosić w czasie, wyobrażać sobie czegoś – była więc, siłą rzeczy, bardzo naturalna i przekonująca. Ale Winslet, która podjęła to wyzwanie, też nie przeszarżowała, więcej nawet – była w grze bardzo dobra i zasłużenie została za nią nagrodzona. Ann Blyth jako Veda zagrała idealnie, choć zaskoczył mnie wybór tej samej aktorki do roli kilku-, a potem nastolatki. Veda Haynesa to dwie aktorki – młodziutka Morgan Turner, która dała niesamowity popis aktorstwa jako nadęta mała snobka, oraz Evan Rachel Wood, która prezentowała się niezwykle okazale, szczególnie w scenach operowych. Fakt, że Haynes postawił na ukazanie relacji Mildred i Vedy sprawił, że Vedy jest pełno i nie sposób nie docenić aktorek, które wcielają się w jej rolę. Ciekawa sprawa natomiast wydarzyła się z małą Kay (w nowej wersji Ray) – ta z 1945 roku była absolutnie uroczym żywym srebrem, byłam zdumiona i zachwycona jej postacią, która w serialu została zupełnie schowana za Vedą i, tym samym, niemalże niezapamiętaną. No i panowie. „Stary” Bert to istny dramat – nadęty bubek, którego nie stać nawet na odrobinę uśmiechu i który w niczym nie przypomina faktycznego Berta, który przecież ostatecznie odgrywa bardzo znaczącą i krzepiącą rolę i którą Brían F. O’Byrne jako „nowy” Bert odegrał wyśmienicie. Monty Beragon (u Curtiza w tej roli Zachary Scott, u Haynesa Guy Pierce) to tak osobliwa postać, że trudno ją sknocić. Ale, jak pokazuje Pierce, można nadać jej też taki fajny charakterek, że w gruncie rzeczy i do czasu daje się on lubić i pozostawia po sobie wrażenie; Scott był w tym po prostu neutralny. I Wally – Wally, który w serialowej wersji jest trochę ciapowaty, niby ma smykałkę do interesów i trochę Mildred wspiera, ale ma w sobie coś odpychającego, niemęskiego, coś, co sprawia, że jako postać nie chce sobą zainteresować. W wersji z 1945 r. w rolę tę wcielił się Jack Carson, który uczynił z Wally’ego fantastycznego bohatera: zabawnego, mającego zawsze w zanadrzu garść ironii cwaniaczka, którego nie da się nie lubić. Świetna interpretacja. Poza tym w filmie Curtiza nic więcej, u Haynesa warto jeszcze zwrócić uwagę na świetną grę Melissy Leo (w roli Lucy) i Mare Winningham (Ida).

I tyle tak pokrótce (ale powiedziała, cha cha) można o Mildred Pierce w podwójnej wersji powiedzieć. Zdecydowanie na korzyść wychodzi zapoznanie się z serialem w pierwszej kolejności – film Curtiza może trochę zrazić, a panom, sądzę, wydać się nawet niestrawnym. Jakby nie było jednak – oglądany w tak przyjemnej atmosferze jest nie tylko znośny, ale i całkiem… zabawny.

Czy polecam? Wersję serialową – tak, tę z ’45 – trochę mniej.