Zanim Todd Haynes zaprosił do swojego nowego projektu Kate Winslet, nie wiedziałam o Mildred Pierce zupełnie nic. Ani że serial to ekranizacja powieści, ani o czym on właściwie jest, ani że Mildred Pierce to nie nazwa amerykańskiego miasteczka lub innego dziwnego miejsca, a po prostu imię i nazwisko głównej bohaterki. W 5-odcinkowej wersji Haynesa szybko się zakochałam, dlatego z obawą podchodziłam do pierwszej wersji filmowej powieści, spodziewając się zbytniej melodramatyczności. Obawy się, niestety, sprawdziły, ale nawet niedoskonałości oglądane w miłym towarzystwie i wyjątkowej – tylko raz zakłóconej przez niezadowolone faktem, że ta hołota siedzi tu i przeszkadza w oglądaniu wieczornego serialu sąsiadki (pozdrawiamy miłe panie z Pijarskiej:)) – atmosferze, na podwórku krakowskiego klubu F.A.I.T, można przebaczyć.
O losach Mildred można by dyskutować godzinami. Nie chcę odbierać przyjemności oglądania tym, którzy jeszcze filmu/serialu nie widzieli, więc jeszcze chwilę o aktorstwie, bo to ono wypada w tym porównaniu najciekawiej. Okazuje się bowiem, że trudno tu o jednoznaczne zwycięstwo. Zarówno Curtiz, jak i Haynes zaprosili do obsady mnóstwo interesujących osób i tyle samo ich wyborów okazało się udanymi, co nietrafionymi. Weźmy samą Mildred. Kate Winslet, która wciela się w tę rolę w w wersji z 2011 roku, niektórych niesamowicie drażni – a to robi dziwne grymasy, a to zamienia się w kamień, a to wzdycha, a to nie… Dodając do tego irytujące zachowanie jej bohaterki i w ogóle cały jej światopogląd, można w ciągu tych 5 godzin palnąć sobie w głowę. Joan Crawford nie miała możliwości tak widzów poturbować, bo raz, że jest jej mniej, dwa – jej gra, interpretacja roli jest troszkę inna. Choć obie są do siebie podobne (nie wiem, jak można nie zauważyć tego podobieństwa w rysach twarzy!) i ich bohaterki to przecież wciąż ta sama Mildred, trudno je ocenić i wytypować zwyciężczynię. Crawford była aktorką żyjącą w tamtych czasach, nie musiała więc się stylizować, przenosić w czasie, wyobrażać sobie czegoś – była więc, siłą rzeczy, bardzo naturalna i przekonująca. Ale Winslet, która podjęła to wyzwanie, też nie przeszarżowała, więcej nawet – była w grze bardzo dobra i zasłużenie została za nią nagrodzona. Ann Blyth jako Veda zagrała idealnie, choć zaskoczył mnie wybór tej samej aktorki do roli kilku-, a potem nastolatki. Veda Haynesa to dwie aktorki – młodziutka Morgan Turner, która dała niesamowity popis aktorstwa jako nadęta mała snobka, oraz Evan Rachel Wood, która prezentowała się niezwykle okazale, szczególnie w scenach operowych. Fakt, że Haynes postawił na ukazanie relacji Mildred i Vedy sprawił, że Vedy jest pełno i nie sposób nie docenić aktorek, które wcielają się w jej rolę. Ciekawa sprawa natomiast wydarzyła się z małą Kay (w nowej wersji Ray) – ta z 1945 roku była absolutnie uroczym żywym srebrem, byłam zdumiona i zachwycona jej postacią, która w serialu została zupełnie schowana za Vedą i, tym samym, niemalże niezapamiętaną. No i panowie. „Stary” Bert to istny dramat – nadęty bubek, którego nie stać nawet na odrobinę uśmiechu i który w niczym nie przypomina faktycznego Berta, który przecież ostatecznie odgrywa bardzo znaczącą i krzepiącą rolę i którą Brían F. O’Byrne jako „nowy” Bert odegrał wyśmienicie. Monty Beragon (u Curtiza w tej roli Zachary Scott, u Haynesa Guy Pierce) to tak osobliwa postać, że trudno ją sknocić. Ale, jak pokazuje Pierce, można nadać jej też taki fajny charakterek, że w gruncie rzeczy i do czasu daje się on lubić i pozostawia po sobie wrażenie; Scott był w tym po prostu neutralny. I Wally – Wally, który w serialowej wersji jest trochę ciapowaty, niby ma smykałkę do interesów i trochę Mildred wspiera, ale ma w sobie coś odpychającego, niemęskiego, coś, co sprawia, że jako postać nie chce sobą zainteresować. W wersji z 1945 r. w rolę tę wcielił się Jack Carson, który uczynił z Wally’ego fantastycznego bohatera: zabawnego, mającego zawsze w zanadrzu garść ironii cwaniaczka, którego nie da się nie lubić. Świetna interpretacja. Poza tym w filmie Curtiza nic więcej, u Haynesa warto jeszcze zwrócić uwagę na świetną grę Melissy Leo (w roli Lucy) i Mare Winningham (Ida).
I tyle tak pokrótce (ale powiedziała, cha cha) można o Mildred Pierce w podwójnej wersji powiedzieć. Zdecydowanie na korzyść wychodzi zapoznanie się z serialem w pierwszej kolejności – film Curtiza może trochę zrazić, a panom, sądzę, wydać się nawet niestrawnym. Jakby nie było jednak – oglądany w tak przyjemnej atmosferze jest nie tylko znośny, ale i całkiem… zabawny.
Czy polecam? Wersję serialową – tak, tę z ’45 – trochę mniej.