Skoro aktorzy są tu tak ważni, nie sposób nie wspomnieć o tych wspaniałych nazwiskach, które Polański, z łatwością sądzę, dla Rzezi pozyskał. Żeby nie psuć sobie nastroju, zacznę od Waltza, którego – niesłusznie, jak się okazuje – zaszufladkowałam przy okazji Wody dla słoni do aktorów, grających w jeden i ten sam sposób we wszystkich filmach z jednego gatunku (mowa oczywiście o powtarzaniu genialnej kreacji Hansa Landy z Bękartów wojny). Może jest w tym ciągle trochę racji, nie mniej jednak miło było zobaczyć go w roli komediowej, i to dobrze napisanej. Alan jest absolutnie oderwany i zdystansowany do wszystkiego, co zabiera mu cenny czas i emocje. Nie pokazuje po sobie zbyt wiele, nie skrywa uczuć, ale stać go właściwie tylko na drwiący uśmieszek i ironiczne spostrzeżenia na ogólne tematy. Waltz świetnie się w tej osobowości odnajduje – ogląda się go z przyjemnością i czeka, aż odłoży telefon i pokaże, że można zagrać naprawdę dobrze. Jego filmowa partnerka – Nancy – jest tykającą bombą. Początkowo próbuje zachować pozory, jest miła i życzliwa, ale od razu daje się też poznać jako kobieta, na którą spadło zbyt dużo – nie szanuje męża, bo i nie ma ku temu powodów – faceta nie ma pewnie cały czas w domu, na jej głowie praca, dom, dziecko. Dusi więc w sobie żale, aż w końcu je z siebie wylewa (dosłownie) i wybucha. Kate Winslet jest w tym wszystkim trochę drewniana, trochę…hm…taka jak zawsze? Kto zna Winslet i kto ją często ogląda, ten chyba ogarnia, o czym mówię – ma w sobie coś takiego, co czyni ją w pewnym stopniu podobną w większości kreacji. Nie że jest złą aktorką, ale trochę jakby wycofaną, jakby nie do końca utożsamiającą się z graną postacią, chcącą pozostawić w tym wszystkim trochę Kate (wyjątkiem jest rola w Lektorze). Przykro mi, że tak mówię, bo wiem, że wiele osób Winslet niezwykle ceni. Ale cieszę się też, że trochę się jednak powściągam w mocniejszej krytyce, bo właśnie jestem na etapie oglądania Mildred Pierce – miniserialu, w którym gra główną, nagradzaną szeroko rolę; i bardzo mi się i serial, i Kate w nim podoba. John C. Reilly w roli Michaela dwoi i się troi od samego początku. Jest aktywny od pierwszych dialogów i właściwie nie ustaje w zabieganiu o uwagę. Często ostatnio na Reilly’ego trafiam, oglądam go w bardzo różnych rolach i muszę powiedzieć, że na razie niczym mnie nie zawiódł. Także tu tryska energią, a sarkazm w jego wykonaniu jest bezbłędny.
Ale co z tego. Co z tego, że fantastyczny Waltz, że bardzo starająca się Winslet i dwojący się i trojący Reilly. Co z tego, skoro Jodie Foster niszczy wszystko. Ok, nie ukrywam, że baby nie lubię, ale żeby zagrać tak kiepsko, to nie wiedziałam, że tak można. Jodie dokonała rzezi w Rzezi. Pamiętam recenzję – znów się muszę doń odwołać – Quentinho i jego rozczarowanie Foster. Bałam się, że będę musiała to przeżyć i musiałam, niestety, z tymi lękami sobie jakoś podczas oglądania poradzić. Zaczęło się niewinnie. Nawet mi się wypsnęło do małżonka, że „ej, nie jest tak tragicznie”. Niedługo jednak przyszło mi się cieszyć. Foster dała popis totalnie przykrej gry aktorskiej. Była sztuczna i żałosna. Scena wybuchu histerycznego śmiechu obu pań obnaża jej aktorstwo do naga – była na pierwszym planie, jak na dłoni było widać, jaka jest nienaturalna. Penelope, którą gra, jest histeryczką – przed aktorką stało więc zadanie pokazania gry pozorów i stopniowo uwalnianej żółci, mnóstwo interesujących emocji. Foster wypruwała sobie żyły (to naprawdę widać), żeby dać radę. Nie dała. Całość doprawdy żenująca.
Fascynujące, ile można napisać o tak niedobrym filmie. Tak, niedobrym, cokolwiek mówią krytycy. Dobrze, że trwał tylko godzinę dziewiętnaście.
Czy polecam? Nie.