Rate this post
Znowu popiszę się ignorancją: nie znam za specjalnie twórczości Polańskiego. Widziałam zaledwie kilka z jego filmów, raczej tych nowszych (Autor widmo był znakomity) niż starszych, powstałych w latach świetności i dobrej kondycji psychicznej Polańskiego. Nie umiem powiedzieć, dlaczego się Polańskiego ceni, czym jest ten cały „Polanski’s touch” (ale zaraz poczytam mądry artykuł na stopklatce, to się dowiem), ani odkryć nawet kilku elementów, dla których jego filmy są takie wyjątkowe. Bo jak zachwyca, jak nie zachwyca, prawda? Na Rzeź się specjalnie nie nastawiałam. No, może tylko zdenerwowała mnie obecność Jodie Foster w obsadzie, coś jakbym czuła, że to nie wróży Rzezi najlepiej. Jak się okazuje, miałam rację, ale nie tylko Jodie nabruździła, nie tylko…

Nancy (Kate Winslet) i Alana (Christoph Waltz) Cowanów poznajemy w salonie państwa Longstreetów. Penelope (Jodie Foster) i Michael (John C. Reilly) zaprosili ich, by wyjaśnić głupią sprawę: otóż syn pierwszych uderzył syna drugich. Chłopcy mają po 11 lat, pewnie już nie pamiętają całego zajścia, ale dorośli decydują się załatwić rzecz na poziomie, nie cofając się przed odpowiedzialnością. Cowanowie mają to wszystko, szczerze mówiąc, w dupie – Nancy uśmiecha się przepraszająco i chwilę podtrzymuje sztywną rozmowę, Alan niespecjalnie jest w ogóle tym zainteresowany, załatwiając w towarzystwie sprawy służbowe, oboje obiecują opłacenie kosztów leczenia i w ogóle wszystko, czego chcą Longstreetowie, byle już wyjść i zapomnieć o zajściu. Ale Longstreetom się nie spieszy. Podając coraz to nowe aspekty wydarzenia (i nie tylko) prowokują Cowanów do głupiej dyskusji i uruchamiają całą machinę uprzedzeń i oskarżeń, doprowadzając wszystkich do złości, histerii, agresji i dziwacznego upojenia, nie tylko alkoholowego.
Miało być, podobno, tak śmiesznie, że brzuch rozboli. Było tylko trochę zabawnie, i to zaledwie momentami – właściwie jedynie wówczas, gdy w grę wchodził Waltz, bo to on trzymał i prowadził cały film. Rzeź jest adaptacją sztuki teatralnej – przestrzeń jest tu mocno ograniczona, rzecz dzieje się niemalże w jednym pomieszczeniu, (niezbyt filmowy, za to werystyczny i dość tym samym ciekawy zabieg umieszczenia akcji w czasie rzeczywistym i niepokuszenie się o montaż i szybkie kadry), cała uwaga skupia się na aktorach, a akcja opiera się na dialogach. A te, owszem, są dość ciekawe, bo dotykają absurdu i pozwalają zetrzeć się ze sobą skrajnie różnym osobowościom, ale żeby od razu pękać ze śmiechu, to już nie bardzo. Raczej uśmiechniesz się lekko pod nosem, prychniesz „pff”, pomyślisz: „o jaa”, wydasz może jakiś odgłos jedynie przy bardzo skąpo podawanym komizmie sytuacyjnym, i tyle. O ścianę rozbić taki humor. Jest w tej całej „komedii” dużo dramatu, dużo przykrych emocji i nieporadności w ich okazywaniu, jest też ogromna potrzeba budowania relacji, których albo nie ma, albo są, ale mocno niepełnosprawne. Jakieś refleksje, smutne, bo smutne, można więc z całej tej historii wyłuskać. Ale to nie jest zasługa Polańskiego, tylko Rezy, przecież.

Skoro aktorzy są tu tak ważni, nie sposób nie wspomnieć o tych wspaniałych nazwiskach, które Polański, z łatwością sądzę, dla Rzezi pozyskał. Żeby nie psuć sobie nastroju, zacznę od Waltza, którego – niesłusznie, jak się okazuje – zaszufladkowałam przy okazji Wody dla słoni do aktorów, grających w jeden i ten sam sposób we wszystkich filmach z jednego gatunku (mowa oczywiście o powtarzaniu genialnej kreacji Hansa Landy z Bękartów wojny). Może jest w tym ciągle trochę racji, nie mniej jednak miło było zobaczyć go w roli komediowej, i to dobrze napisanej. Alan jest absolutnie oderwany i zdystansowany do wszystkiego, co zabiera mu cenny czas i emocje. Nie pokazuje po sobie zbyt wiele, nie skrywa uczuć, ale stać go właściwie tylko na drwiący uśmieszek i ironiczne spostrzeżenia na ogólne tematy. Waltz świetnie się w tej osobowości odnajduje – ogląda się go z przyjemnością i czeka, aż odłoży telefon i pokaże, że można zagrać naprawdę dobrze. Jego filmowa partnerka – Nancy – jest tykającą bombą. Początkowo próbuje zachować pozory, jest miła i życzliwa, ale od razu daje się też poznać jako kobieta, na którą spadło zbyt dużo – nie szanuje męża, bo i nie ma ku temu powodów – faceta nie ma pewnie cały czas w domu, na jej głowie praca, dom, dziecko. Dusi więc w sobie żale, aż w końcu je z siebie wylewa (dosłownie) i wybucha. Kate Winslet jest w tym wszystkim trochę drewniana, trochę…hm…taka jak zawsze? Kto zna Winslet i kto ją często ogląda, ten chyba ogarnia, o czym mówię – ma w sobie coś takiego, co czyni ją w pewnym stopniu podobną w większości kreacji. Nie że jest złą aktorką, ale trochę jakby wycofaną, jakby nie do końca utożsamiającą się z graną postacią, chcącą pozostawić w tym wszystkim trochę Kate (wyjątkiem jest rola w Lektorze). Przykro mi, że tak mówię, bo wiem, że wiele osób Winslet niezwykle ceni. Ale cieszę się też, że trochę się jednak powściągam w mocniejszej krytyce, bo właśnie jestem na etapie oglądania Mildred Pierce – miniserialu, w którym gra główną, nagradzaną szeroko rolę; i bardzo mi się i serial, i Kate w nim podoba. John C. Reilly w roli Michaela dwoi i się troi od samego początku. Jest aktywny od pierwszych dialogów i właściwie nie ustaje w zabieganiu o uwagę. Często ostatnio na Reilly’ego trafiam, oglądam go w bardzo różnych rolach i muszę powiedzieć, że na razie niczym mnie nie zawiódł. Także tu tryska energią, a sarkazm w jego wykonaniu jest bezbłędny.

Ale co z tego. Co z tego, że fantastyczny Waltz, że bardzo starająca się Winslet i dwojący się i trojący Reilly. Co z tego, skoro Jodie Foster niszczy wszystko. Ok, nie ukrywam, że baby nie lubię, ale żeby zagrać tak kiepsko, to nie wiedziałam, że tak można. Jodie dokonała rzezi w Rzezi. Pamiętam recenzję – znów się muszę doń odwołać – Quentinho i jego rozczarowanie Foster. Bałam się, że będę musiała to przeżyć i musiałam, niestety, z tymi lękami sobie jakoś podczas oglądania poradzić. Zaczęło się niewinnie. Nawet mi się wypsnęło do małżonka, że „ej, nie jest tak tragicznie”. Niedługo jednak przyszło mi się cieszyć. Foster dała popis totalnie przykrej gry aktorskiej. Była sztuczna i żałosna. Scena wybuchu histerycznego śmiechu obu pań obnaża jej aktorstwo do naga – była na pierwszym planie, jak na dłoni było widać, jaka jest nienaturalna. Penelope, którą gra, jest histeryczką – przed aktorką stało więc zadanie pokazania gry pozorów i stopniowo uwalnianej żółci, mnóstwo interesujących emocji. Foster wypruwała sobie żyły (to naprawdę widać), żeby dać radę. Nie dała.  Całość doprawdy żenująca.

Fascynujące, ile można napisać o tak niedobrym filmie. Tak, niedobrym, cokolwiek mówią krytycy. Dobrze, że trwał tylko godzinę dziewiętnaście.

Czy polecam? Nie.