Dziwnie mi się ten Noe wpisał w cały katalog ostatnio obejrzanych filmów, które okazały się zwyczajnie średnie. Historia Aronofsky’ego różni się od nich jednak znacznie. Jej umiarkowana ocena wiąże się bowiem nie z przeciętnością filmu, ale ambiwalencją odczuć, które kłębiły się – i kłębią do dziś – we mnie po seansie. O Noem bowiem można z pewnością powiedzieć tylko jedno: to film, nad którym lepiej się myśli, niż go ogląda.
Każdy, kto widział jakikolwiek film amerykańskiego wizjonera, wie, że są to tytuły interesujące fabularnie, zachwycające wizualnie, szarżujące formą i mocno przesiąknięte indywidualnym stylem twórcy. To filmy, o których nie można powiedzieć, że są złe, które ogląda się dobrze, które nawet wciągają i oczarowują, ale które nie mogą uwolnić się od ekstrawagancji swojego autora. Pamiętacie Czarnego łabędzia? Czyż tragiczna historia Niny Sayers nie była frapującą opowieścią o ambicji i zazdrości? A przecież bliżej jej było do onirycznej, narkotycznej opowieści o szaleństwie niż traktatu o bolączkach współczesnego świata. Fabularnym narkotykiem był zresztą także Requiem dla snu – obłąkana wizja świata, który nie pozostawia wyboru, od którego trzeba uciec, który nie serwuje nic poza kłamstwem i melancholią. To ciekawe, dobrze napisane, pomyślane i pokazane filmy, ale jednak… no właśnie… trochę dziwne, prawda? Taki jest też Noe.
Czwarty już dzień zastanawiam się, do kogo właściwie skierowany jest ten film. Zbyt biblijny dla niepraktykujących i zbyt fikcyjny dla praktykujących, zbyt Boży dla ateistów i zbyt heretycki dla katolików. Drażni apoteozą cnót, których prawdziwą wartość pojmują chrześcijanie, zirytowani artystycznymi wytworami (choćby w postaci transformersów z kamienia, którym nadano anielską genologię), rozpieszczającymi z kolei religijnych laików. Chcąc dogodzić wszystkim, Aronofsky sam w swojej interpretacji mocno się pogubił, zapominając, czy chodzi mu właściwie o odbrązowienie mężnego i wiernego Noego, czy dopowiedzenie biblijnej opowieści, która jest o wiele prostsza, niż wydaje się wszystkim tym, którzy Noego znają tylko ze słyszenia.
Trudno sprzeczać się z aronofską interpretacją tej historii, i to bez względu na to, czy jest się słabo zdystansowanym do tematu katolikiem, czy łaknącym apokryficznych detali niewierzącym. Jego Noah to bardzo luźne nawiązanie do starotestamentalnej postaci, wizja świata u jego podstaw, fantazja artysty na temat dzieła stworzenia i jego wytworów. (Prze)stylizowana opowieść, która jest fikcją i tylko jako taka może się wybronić.
Rozmach historii, której osią jest absurdalny, choć poprowadzony niezwykle sprawnie (wartka akcja, wysokie napięcie emocjonalne, znakomite wręcz tempo), wątek starcia tytułowego bohatera z rodziną (o wrażliwości reżysera w rysowaniu psychologii postaci, podejściu do tematu powołania, decyzji, zmagań, rozpisania dialogów można by długo, bo to najbardziej wartościowy element filmu, ale nie miejsce na to), wszystko to zostaje przełamane wizualnym widowiskiem, w malowaniu którego czuć stylistykę Aronofsky’ego chyba najbardziej. Momentami piękny (stworzenie świata w szlachetnie niemal zmontowanych kadrach), momentami kiczowaty (cienie na tle zachodzącego słońca? serio?), wielokrotnie budzi sprzeczne odczucia, czyni film przewizualizowanym, trudno jednak czynić mu z tego główny zarzut.
Bo głównym zarzutem jest fakt, że Noe: Wybrany przez Boga nie mówi nic nowego. Nic nie wnosi do (pseudo)religijnego nurtu w kinie, nie dodaje nic do historii, która broni się sama, nawet – o, ironio – nie występuje przeciwko żadnym religiom i wyznawcom. Interpretacja Aronofsky’ego jest zbyt bezpieczna, by spotkać coś więcej niż pobłażliwy uśmiech, ukłon w stronę talentu i obojętne odwrócenie się plecami w stronę zapomnienia i tęsknoty za szaloną psychodelią.
Czy polecam? Niekoniecznie pilnie.