Rate this post

Drugi film w tym miesiącu, na który się nie wybierałam. Drugi, który nie był w moim guście, drugi, w którym wyczuwałam mierność, drugi wreszcie, w którym moje oczekiwania znalazły pokrycie. Piękne istoty nie są opowieścią, która by mnie zainteresowała i porwała. Ale to jednak kino i choć ocena filmu jako całości powinna pozostać do dyspozycji fanów melodramatycznej fantastyki, mogę powiedzieć co nieco o realizacji. A ta rozkłada, niestety, z żalu.

 

 

Fabuła filmu (będącego adaptacją cyklu książek Kroniki Obdarzonych) opiera się w całości na schematach. Jest więc prowincjonalne miasteczko (Gatlin), o którym nikt nie słyszał, z którego wszyscy chcą się wyrwać i w którym wciąż odbywają się jakieś eventy (vide: Pamiętniki wampirów), scalające i tak zintegrowaną społeczność. Jest zbuntowany bohater – tu chłopiec, Ethan (Alden Ehrenreich), zaczytany w zakazanych klasykach literatury, pół-casanova, pół-intelektualista, który zakochuje się w pięknej (nooo, prawie) nieznajomej, przybyłej do miasta i szkoły. Nieznajoma ma na imię Lena (Alice Englert) i jest siostrzenicą miejscowego odludka, Macona Ravenwooda (Jeremy Iron), mieszkającego, oczywiście, w starym, zaniedbanym domostwie w środku lasu. Jest miłość, naturalnie, nieszczęśliwa i otulona klątwą, a wszystko to dzieje się w oczekiwaniu na 16-urodziny Leny, kiedy to rozstrzygnie się jej los…

 

Historia jak historia. Ani to prawdopodobne, ani intrygujące, bardzo w dodatku przewidywalne. Porównania do Zmierzchu i Pamiętników wampirów są tu całkiem na miejscu. Podobne motywy, analogiczne typy, zbliżone rozwiązania. Nic, co by w jakikolwiek sposób fabułę wyróżniało, czyniło na tyle atrakcyjną, by zachęcić do kolejnych seansów. Ot, romantyczna opowieść dla nastolatków podszyta magią (oczywiście głównie tą czarną), jakich wiele było i wiele będzie. Oparta na durnych, ckliwych i sztampowych dialogach, w których tyle dobrego, że bawią (choć, przyznaję, zdarzyło się kilka kwestii podszytych prawdziwym humorem, przypisanych w większości do Ethana). Dobre i to.Nie wybijają się też zupełnie młodzi, niemalże debiutujący aktorzy. Najgorsze wrażenie pozostawia po sobie Ehrenreich. Ewidentnie nie odnajduje się jeszcze na planie, ma zaledwie kilka dobrych momentów, cała reszta zwyczajnie mierzi. Ethan irytuje swoją mimiką, gestykulacją, odruchami, śmiechem, wszystkim właściwie, ale… No właśnie, wzbudza jakieś emocje, a ja zawsze twierdzę, że złe emocje to też emocje i są o wiele lepsze niż znieczulica. Zresztą, gra Ehrenreicha może się niektórym podobać, bo jest jednak bardzo… swojska. Wiecie, co mam na myśli. On zachowuje się jak wielu z nas, tu coś głupiego powie, tam odwróci nieśmiało wzrok, tu parsknie, tam prychnie, a to mu się jakiś żart uda, a to nie wie, co zrobić z rękami, nogami i inne takie. Rozumiecie. W gruncie rzeczy więc ten naturalizm (który uprawia też niekiedy jego partnerka), raczej instynktowny niż wyuczony, bardziej nieświadomy niż celowy, dodaje roli uroku i chyba ostatecznie można się do niego przyzwyczaić. Podobnie jest z Alice Englert, która jako następczyni Belli również nie jest ikoną piękna i – jak Edward (bo i ona jest z tych „innych”) – nosi w sobie tajemnicę, z którą czasem po prostu nie wytrzymuje. Z jej mimiką dzieją się podobne rzeczy, które widzimy na twarzy Ethana i – niech to licho – mimo że podczas seansu było mi z tym niewygodnie, dziś zakwalifikowałabym rzecz do zalet. Zdecydowanie jednak nie są to wielkie talenty, oboje raczej nie dościgną aktorsko swoich poprzedników, ale bardzo prawdopodobne, że staną się celebrytami na miarę Stewart i Pattinsona. Popkultura, po prostu.

Całe szczęście, że aktorsko film ratuje stara gwardia. Jeremy Iron świetnie wypada w roli ekstrawaganckiego, bystrego i zdystansowanego do świata wuja, ale to nie on gra to pierwsze skrzypce. Największym (może jedynym takim) pozytywem Pięknych istot jest Emma Thompson. Emmę Thompson znamy i lubimy od dawna, dlatego może tak mile znów ją oglądać i to wciąż w dobrej formie. W podwójnej roli miejskiej dewotki i złej czarownicy Thompson zachwyca ikrą, zabiera całą uwagę i sprawia, że chce się ją chłonąć i chłonąć. Fantastyczna rola. Całkiem niezły występ zanotowała też Emmy Rossum w roli enfant terrible rodziny, zbuntowanej, mrocznej kuzyneczki, w której ciemnej duszy tli się jeszcze pierwiastek dobra.

Poza tym niewiele. Technicznie film pozostawia wiele do życzenia. Jest tu sporo nieudolnych efektów specjalnych, które rażą i zamiast podziwu i lęku wywołują śmiech i zażenowanie. Nic wartego uwagi.

Czy polecam? Raczej nie. Fani fantastyki dla nastolatków spod znaku wampirów wszelkiej maści mogą ewentualnie być zainteresowani, reszta nie powinna stracić nic, czego mogłaby żałować.