Rate this post

Czy może być dla filmu lepsza rekomendacja niż ta, że wygrał tegoroczny konkurs główny w Sundance – największy na świecie festiwal filmów niezależnych? Filmy czarujące tamtejsze jury, choć nie wszystkie z nich (nawet wygrywające) są wyśmienite, świetnie oddaje nazwa kategorii naszego festiwalu OFF Plus Camera, który każdego roku ściąga z Sundance wiele tytułów. Te filmy dosłownie wytyczają drogę – kinu i nam samym. Nawet jeśli wydaje się, że to kolejne, zwykłe dramaty. Whiplash udowadnia, jak bardzo takie pozory potrafią mylić.

 

Gdyby wśród wszystkich filmów z muzyką w roli głównej szukać tego najbardziej muzycznego z Whiplash żaden nie miałby szans. Jego autor – Damien Chazelle – jest w pisaniu historii młodziutkiego perkusisty szczery i bardzo konkretny. Nie plecie wymyślnych fabuł, nie rysuje drugich planów, nie skupia się na tle wydarzeń, słowem – nie odwraca uwagi od tego, co najważniejsze. Muzyka wypełnia każdy kadr tego filmu, co wydaje się takie oczywiste, gdy weźmiemy pod uwagę życiowy cel głównego bohatera, który cały żyje muzyką, ku niej zmierza i jej poświęca wszystko, bez wyjątku. Nie ma tu melodyjnych utworów rodem z Once czy Spaceru po linie, nie ma nawet wzruszających instrumentalnych koncertów zbliżonych emocjonalnie do Augusta Rusha, nie ma wreszcie tego, czego wszyscy po seansie o młodzieńcu rozpoczynającym naukę w szkole jazzowej się spodziewali – ciepłych, kojących brzmień, które wprowadzają w inny wymiar. Muzyka w Whiplash – jakkolwiek równie piękna – to raczej zespół ostrych, dudniących dźwięków, które momentami ogłuszają, ale i omamiają, hipnotyzują. Chazelle pokazuje muzykę taką, jaką ona powstaje, jaką dojrzewa, jaka jest w swej istocie. I jest w tym niebywale przekonujący.

 

Filmowa droga do kariery jest zazwyczaj taka sama. Wielka szansa, trudne początki, sława, kryzys i szczęśliwy, nawet gdy wymagający podniesienia się z kolan, finał. W Whiplash cały ten schamat jest wywrócony do góry nogami. Ale mówienie o nim byłoby okrutne, bo film – mimo nieskomplikowanej fabuły – ogląda się jak dobry thriller, z pełnym skupieniem, napięciem i, tak, także przerażeniem. Chazelle bardzo realistycznie ukazuje walkę o talent, ciężką pracę ukierunkowaną na stanie się wielkim. „Krew, pot i łzy – to banalne określenie będzie w kontekście Whiplash nieustannie powracało, ale powinno opisywać tyleż sam film, co towarzyszące mu emocje” – napisał Piotr Pluciński i trudno nie przyznać temu racji. Ten seans boli fizycznie, ale boli też emocjonalnie, bo wychylająca się z ekranu problematyka niesie za sobą mnóstwo pytań i racji.

 

Wszystkie one kumulują się w relacji dwóch głównych bohaterów. Bohaterów świetnie napisanych (postać Fletchera tętni życiem bardziej niż całe stado bohaterów mainstreamowych produkcji, a większość wyzwisk jego autorstwa mogłaby spokojnie wypełnić listę najlepszych onelinerów roku, zagranych i także – zgranych. Rozwijający skrzydła w Hollywood Miles Teller dokonał cudu – z przeciętnego bohatera (pryszczaty nastolatek o przerośniętej – jak się wydaje – ambicji) za pomocą fizycznych możliwości (niesamowity wysiłek) funduje swojemu bohaterowi mentalną metamorfozę. Towarzyszący mu na ekranie, a w efekcie skradający mu rubasznie całą uwagę J.K. Simmons, jest w roli bezwzględnego, okrutnego w swoich metodach pedagogicznych nauczyciela wprost wyśmienity. To jedna z najlepszych ról drugoplanowych, jakie kino widziało i będzie wielkim nieporozumieniem, gdy zostanie zlekceważona przez jakiekolwiek gremia. Ogląda się tę jego grę jak najlepszy koncert, nawet gdy Simmons zwyczajnie gra [sic!] na emocjach – bohaterów i naszych. Majstersztyk.

 

Intensywny, hipnotyzujący, świeży – taki jest Whiplash.

 

Czy polecam? Tak. Film ma polską premierę 2 stycznia 2015 roku. Nie przegapcie.