Nigdy nie lubiłam kina trójwymiarowego. Ekscytujące dla wielu efekty mnie zwykle irytują i rozpraszają, a technologiczne nowinki nie interesują mnie nawet w naturalnej płaszczyźnie, co tu więc mówić o tej podrasowanej. Na filmy 3D nie chodzę jednak z o wiele prostszego powodu: rzadko używając szkieł kontaktowych, jestem zmuszona założyć plastikowe okulary na te własne, a taki seans – wierzcie – nie należy do przyjemnych i wygodnych. Chyba że trwa… 6 minut.
Dokładnie tyle, ile Straszny dom – jedna z kilkunastu propozycji w repertuarze rozsianych po kilku polskich miastach kinach 7D. Przechodząc kilka dni temu obok jednego z nich, nie mogłam się oprzeć pokusie, by nie zobaczyć, na czym polega ich fenomen i czy są jakimkolwiek zagrożeniem dla kina przyszłości. Odpowiem od razu: nie, nie jest. Czy warto więc wydać 15 złotych, by przez kilka minut pozwolić filmowi działać na wszystkie nasze zmysły jednocześnie?
I tak, i nie. To kino nastawione na – oczywistość – efekty, więc każdy, kto chce przy okazji uszczknąć nieco atrakcyjnej treści, będzie mocno rozczarowany. Fabuła przypomina zresztą bardziej grę niż film i ostatecznie nie ma w ogóle znaczenia, bo i tak trudno się na niej skupić. Fotel buja się na wszystkie strony już od pierwszej minuty, coś z tyłu regularnie uderza cię w plecy, a z dołu smyra po łydkach, na karku czujesz powiew wiatru, a na twarzy coś mokrego, nie wspominając o dziwnych zapachach dolatujących właściwie nie wiadomo skąd. Bardzo to wszystko zajmujące i mimo wszelkich starań – raczej rozśmieszające niż przerażające, choć dla małych dzieci, przynajmniej w przypadku „horroru”, jednak nie do końca odpowiednie (na naszym seansie chłopak z obsługi musiał wynieść na rękach 5-latkę, która dostała histerii, gdy na sali zapadły egipskie ciemności, a fotel zaczął się intensywnie ruszać).
Taki film w 7D to niezła, ale krótka frajda. Miła atrakcja, ale na jeden raz, bez żalu, że już się skończyła i bez pokusy, by doń wrócić. Idealna na zabicie nudy w deszczowy, urlopowy dzień.
A Wy – kupujecie to?