Rate this post
Nie ukrywam, że miałam ogromne opory, żeby w ogóle Żelazną damę oglądać. Nasłuchałam się na temat filmu tylu niemiłych rzeczy, że było mi naprawdę przykro podczas lektury pofilmowych wrażeń. Nastawiałam się na rewelacyjnie opowiedzianą biografię, która przecież sama z siebie jest niezwykle ciekawa. I jeszcze moja ukochana Streep. A tu w UK burza (głos w sprawie filmu zabrał ponoć nawet premier), krytycy zniesmaczeni, recenzje miażdżące. Nie wróżyło to dobrze.

Nie ma sensu pisać, o czym jest ten film, bo należałoby tu w telegraficznym skrócie przedstawić biografię Margaret Thatcher. Film przedstawia wybrane, w odczuciu twórców najważniejsze etapy i wydarzenia zawodowej ścieżki i, szczątkowo, prywatnej sfery życia byłej premier. Jest więc moment decyzji o zaangażowaniu się w politykę i motywy, kierujące młodą Margaret, są pierwsze wybory i próby zaistnienia w parlamencie pełnym mężczyzn, później wspinanie się na szczyt, objęcie fotela premiera i cała garść problemów polityczno-gospodarczych, które spadają na nią jako szefa rządu w tym trudnym dla Europy czasie.

Całość oparta jest na retrospekcjach schorowanej i mocno już podstarzałej Thatcher. Dobry, choć oklepany pomysł, ale już jego realizacja – tragiczna. Wszystko byłoby dobrze, gdyby starość rzeczywiście potraktowana była jako pretekst do snucia refleksji na temat minionej sławy, wspomnień, odczuwania satysfakcji bądź żalu, wstydu za to, co nie wyszło. Niestety, Thatcher-staruszka wydała się Phyllidzie Lloyd dużo bardziej interesującą osobą niż Thatcher-wybitny polityk. Dlatego sceny, ukazujące starą kobietę, której coś się przypomina, która z czymś się zmaga, która toczy dyskusje ze zmarłym mężem, dominują i przysłaniają sens całej historii. Jest ich zdecydowanie za dużo i nie o to w tym wszystkim powinno chodzić.  Można było przecież wyjść od takiej retrospekcji, wrócić do staruszki na chwilę gdzieś w środku filmu i skończyć go sceną dymisji Thatcher, gdy ta otwiera drzwi i oświetlają ją flesze fotoreporterów. Byłoby ładnie, logicznie, spójnie, mądrze. A tak? Aż się prosi powiedzieć: „Phyllido Lloyd, nie idźcie tą drogą…”.

Ja wcale nie byłabym zawiedziona oskubaniem politycznej historii z polityki właśnie na rzecz świetnego portretu psychologicznego osoby uwikłanej w te wszystkie procesy polityczno-społeczne, gdyby tylko było to zrobione z sensem, a nie pobieżnie, wybiórczo i obraźliwie. Studium demencji starczej, jak się często w recenzjach nazywa Żelazną damę, jest zdecydowanie dobrym pomysłem na film, ale nie na przykładzie Bogu ducha winnej Thatcher, która zasłużyła na coś więcej niż pokazanie jej w szlafroku, setkach zmarszczek i podczas halucynacji. To szalenie krzywdzący brak wnikliwości i rozwagi podczas tworzenia scenariusza.

Meryl Streep wypadła, jak to ona, fantastycznie. Zrobiła, co było w jej mocy, by uczynić ten film znośnym. Zarówno efekty pracy nad wymową (ten akcent!), jak i mową ciała, która – pono – u Thatcher była bardzo charakterystyczna, są bardzo widoczne i dobre. Charakteryzacja wspaniała, szczególnie w zakresie odmładzania mocno już przecież dojrzałej Streep, choć to postarzanie wypadło – porównując ją z dzisiejszą Thatcher – dużo bardziej przekonująco. Nie udało jednak ani Streep, ani wdzięcznemu Jimowi Broadbentowi (w roli męża Margaret), którego bardzo lubię i z nostalgią wspominam po ciepłym i bardzo kojącym w całym swym obyczajowym dramatyzmie Kolejnym roku , uratować tego filmu. Smutne jak nie wiem.

Czy polecam? Z przykrością znów – nie.