Rate this post

Odbiorca filmu nakręconego na podstawie powieści, który ową lekturę ma za sobą, jest trudnym widzem. Ma olbrzymie wymagania co do scenariusza, sposobu prowadzenia akcji, interpretacji bohaterów, obsady, a podczas seansu doszukuje się najmniejszych uchybień. Gdy w grę wchodzi kryminał, można już śmiało powiedzieć, że taki widz to utrapienie reżysera. Nie dość, że robi wszystko to, co wyżej, to jeszcze nie interesuje go zagadka, bo zna jej rozwiązanie i wie to, co w kryminale jest najlepsze: kim jest morderca. Przed Ziarnem prawdy byłam takim właśnie widzem.

 

Drżałam o ten film. Wszystko tu zapowiadało się tak dobrze! Świetna fabuła, najlepszy z możliwych scenarzystów (autor), Lankosz, który zdecydowanie jest jednym z inteligentniejszych i zdolniejszych współczesnych reżyserów, Więckiewicz w roli Szackiego, którego żaden czytelnik książki tak sobie nie wyobrażał, ale wybór którego z miejsca prawie wszyscy zaakceptowali, odkopana z teatru cudowna Walach, plan w Sandomierzu, wreszcie – Abel Korzeniowski, „nasz” kompozytor światowej renomy. Czy to się mogło nie udać? Mogło. Ale się udało.

 

Lankosz i Miłoszewski dokonali – zdawałoby się – niemożliwego. Przepisali fabułę książki na scenariusz, który nie tylko ma ręce i nogi, ale i wygląda tak dobrze, jak pierwowzór. To nie zdarza się często – tak umiejętne przeniesienie literackiej materii na tworzywo filmowe. Skróty myślowe, ograniczone wątki, uboga penetracja umysłu bohaterów – to zabiegi, które w kinowych ekranizacjach są właściwie konieczne, by ogarnąć fabułę od początku do końca, nie gubiąc głównego wątku. Twórcy Ziarna prawdy, oczywiście, również je zastosowali, ale rezygnacja z niektórych wątków czy postaci nie pociagnęła za sobą luk fabularnych, film na tym zupełnie nie traci. Poza jednym wyjątkiem, gdy para bohaterów pojawia się znikąd, robi swoje i zupełnie znika (zaskakująca odwaga we wprowadzeniu tych postaci, w książce Miłoszewski podarował im cały, słodki zresztą rozdział, ale to nadal bohaterowie bardzo epizodyczni i właściwie niekonieczni), obecność konkretnych postaci ma silne uzasadnienie w wątku głównym. Nikt się tu nie sili na powiedzenie czegoś mniej ważnego za wszelką cenę, jeśli nie ma bezpośredniego związku z kryminalną zagadką, co swoją drogą jest sprytnym zaproszeniem widza do lektury trylogii o prokuratorze Szackim. Bo tylko w lekturze dowiemy się, kim Teodor naprawdę jest, skąd i po co przybywa, co myśli, do czego zmierza i jak intrygujący jest proces myślowy, doprowadzający go do rozwiązania sprawy.

 

To też jest pewien problem reżysera, stawiającego sobie za cel sportretowanie głównego bohatera przez pryzmat jego zajęcia. Książki Miłoszewskiego pełne są niuansów – opisywanych w całych akapitach decyzji, wahań, wątpliwości, przebłysków Szackiego, słowem – elementów świata jego umysłu, wyobraźni, którego nie sposób precyzyjnie przenieść na ekran. Ale choć w kinie nie mamy szans zobaczyć słynnego prokuratorskiego „łaskotania” z tyłu głowy, Lankosz robi wszystko, by towarzyszące takim zdarzeniom emocje przekazać. I przy pomocy Więckiewicza udaje mu się to całkiem nieźle.

 

Fakt, że Więckiewicz wyciąga z tej postaci wszystko, co wyciągnąć można, nikogo chyba nie dziwi. Aktor nie raz i nie dwa udowodnił, że świetnie odnajduje się w tak wyrazistych rolach. Widząc, z jaką swadą operuje arsenałem „szackich” atrybutów – błyskotliwością, rzeczowością, ale i sarkazmem czy szowinizmem, żal ściska, że nie mieliśmy szansy oglądać jego pracy nad sprawą Telaka w Uwikłaniu (pierwsza część trylogii). To nie jest jedyny możliwy Szacki, ale tak zinterpretowany może z powodzeniem zainteresować widzów i zdobyć uznanie fanów Miłoszewskiego.

 

W całej obsadzie Ziarna prawdy trudno zresztą znaleźć słabe ogniwa (no, może z wyjątkiem Aleksandry Hamkało, która od czasu Big love nie dojrzała aktorsko na tyle, by przestać być irytującą). Dobrze widzieć tak rzadko schodzących z desek teatrów Magdalenę Walach i Jerzego Trelę, którzy nie silą się, by błyszczeć i zostawić na wielkim ekranie ślad po sobie. Bo przecież nie muszą, ich zdolności mówią same za siebie. Sporym zaskoczeniem może być Krzysztof Pieczyński, stary dobry Bruno z Leśnej Góry, który dość regularnie w filmach grywa, ale dawno nikt nie podarował mu tak znaczącej w toku fabuły roli. Trzeba przyznać, że swoją postać wycisnął jak cytrynę, oferując wszystko, co ma w swoim warsztacie najlepsze i o co większość widzów, w tym ja, zupełnie go nie podejrzewała. Świetnie się ogląda takie powroty.

 

Ale osobą, która najlepiej bawiła się przy produkcji Ziarna prawdy był zdecydowanie kolega Borysa Lankosza ze szkolnej ławki – Abel Korzeniowski. Jego ścieżka dźwiękowa to prawdziwy rollercoaster kompozycji – nie brakuje tu utworów stricte kryminalnych, złowieszczych, mrocznych, akcentujących gęstą atmosferą kryminału, jest trochę elektroniki, ale i typowe dla kompozytora fragmenty orkiestrowe czy chóry. W połączeniu z silnie eksploatowanym w fabule wątkiem polsko-żydowskim i otoczeniem sandomierskiej katedry daje to fantastyczne muzyczne tło filmu. Well done, Abel.

 

Ziarno prawdy jest bardzo dobre. Mówię Wam to ja, wredny widz, który znał tę historię, zanim zaczął ją oglądać, przez co odebrał sobie połowę przyjemności z seansu. By zdobyć ją w zupełnie innym wydaniu.