Jeśli Boyhood zgarnie w przyszłym roku Oscara za najlepszy film powtórzy się dokładnie historia z Artystą Hazanaviciusa. Bo to również uroczy, słodko-gorzki film, który ogląda się z zajęciem i przyjemnością, ale który wygrywa przede wszystkim pomysłem na siebie. W przeciwieństwie jednak do Artysty – jest w nim jednak coś jeszcze. Boyhood nie jest żadną metaforą ani bajką. To samo życie.
Od czego zacząć mówić o życiu? To ważne pytanie w kontekście fabuły Boyhooda – filmu, który nie opowiada przecież żadnej spektakularnej historii, ale istotne też w tej recenzji, bo mówić o tym tak pozytywnie odbieranym na całym świecie tytule wcale nie jest łatwo. Richard Linklater – autor słynnej romantycznej trylogii z Julie Delpy i Ethanem Hawkiem – na to pytanie odpowiedział bardzo naturalnie: otwierająca ponad 150-minutowy film sekwencja dziecięcej przejażdżki rowerowej to idealny start dla ukazania procesu dojrzewania tytułowego chłopca i jego bliskich. Wbrew pozorom, nie ma ona jednak w sobie nic z symbolizmu. Teksańskiemu reżyserowi daleko od wzniosłych metafor i fabularyzowania życia na modłę baśniową. Jego 12-letnia opowieść inicjacyjna tchnie życiem w czystej postaci, zachowując idealną równowagę między życiowym tragizmem i radosną witalnością.
Przyglądając się kolejom losów rodziny Masona dopadła mnie okrutna refleksja. Złapałam się bowiem na tym, że w każdym kolejnym roku życia bohaterów spodziewałam się jakiejś tragedii. Ktoś przecież musiał zachorować, umrzeć, odejść albo chociaż się zbuntować, przecież nie można toczyć historii ot, tak sobie, bez żadnej patologii i żadnego dramatu. Tymczasem… owszem, można. Do czego doprowadziło nas kino, że dziwi nas normalność? Dlaczego boimy się o życie bohaterów, gdy nie ma ku temu żadnych przesłanek? Jakim cudem, dostrzegając, że twórcy filmu chcą pokazać nam takie życie, jakim żyje większość z nas, czytamy między wierszami, czekamy na coś więcej i to więcej nie jest z reguły niczym dobrym? To smutne – to przyzwyczajenie. I pięknie, że ktoś burzy ten schemat i daje coś pięknego, nie szarpiąc za serce, a przynajmniej nie tak, by odniosło zwycięstwo, ale pełne strat.
Taki jest właśnie Boyhood – bardzo świeży w spojrzeniu na życie, człowieka, ale też kino. Dający coś więcej niż tylko arcyciekawą koncepcję ukazania dojrzewania chłopca i – właściwie przecież tak – także jego bliskich, rodziny poddanej upływowi czasu. Udowadniający, że można mówić ciekawie o życiu bez zbędnego dramatyzmu, epatowania patosem, kupowania uwagi chwytami opartymi na tanich emocjach. Zapraszający, przy okazji, do cudownej, sentymentalnej wycieczki w przeszłość. Aż do tej pory nie sądziłam, że jest coś nienaturalnego w drobnych rekwizytach przeniesionych z dawna do dnia dzisiejszego. Gdy oglądałam grające w Gameboya czy czekające na premierę kolejnej części Harry’ego Pottera dzieciaki, słuchałam komentujących wojnę w Iraku czy wybory prezydenckie w USA dorosłych i przyglądałam się małomiasteczkowemu życiu Teksasu, przekonałam się, że bycie z tymi elementami naszej rzeczywistości, a aktualne życie nimi to zupełnie dwie różne rzeczy. Maksimum autentyczności.
Ale to jest zasługą nie tylko Linklatera. Uwagę kupują przede wszystkim aktorzy – zupełnie niepozorni, nieopatrzeni i dalecy od hollywoodzkiego blichtru, w większości w ogóle debiutanci. Główny bohater, grany przez zupełnego świeżaka, Ellara Coltrane’a, to uroczy, może trochę zbyt mrukliwy, chłopak, ale tak normalny, że nie sposób go nie polubić, szczególnie gdy na jego twarzy pojawia się niczym nietuszowany młodzieńczy trądzik. Jego filmowa siostra, prywatnie córka reżysera filmu, to mała gwiazda ekranu, rozbrajająca swoją ekspresją, ale przechodząca też niesamowitą metamorfozę (zarówno fizyczną, jak i behawioralną). Fantastycznie wypadli jedyni znani szerzej z ekranu Ethan Hawke i Patricia Arquette w roli ich rodziców. Oboje zresztą swoimi rolami odczarowali mi siebie – on swoją niewymuszoną grą i chyba naprawdę dobrą zabawą w ramach tego projektu, ona wrażliwością aktorską, o którą nigdy jej nie podejrzewałam. Coś mnie w tej jej grze tak bardzo urzekło, że choć – czuję – wielu kwestionowałoby nominacje do największych filmowych nagród, mnie one by okrutnie ucieszyły. Wielka rola, może rola życia?
To nie jest tak, że film ma same zalety. Jest jednak trochę zbyt długi. Jakkolwiek zrozumiałe jest to i tak, sądzę, mocno przycięte fabularne rozbicie, to film mógłby być odrobinę, tak z 30, może 40 minut krótszy i nie straciłby na tym bardzo dużo. A jeśli już – może należałoby inaczej rozłożyć akcenty. Najciekawsze epizody z życia Masona i jego rodziny przemknęły przez ekran szybko – nie tak, by czuć niedosyt, ale w kontekście bardzo długich scen z ostatnich lat (opartych głównie na dialogach), jest to jednak odczuwalne. Trudności ze znalezieniem wygodnej pozycji na kinowym fotelu są odrobinę dekoncentrujące, ale nie zmienia to faktu, że film ogląda się nadal przyjemnie, a gdy po seansie układa się w głowie, myśli się o nim już tylko w superlatywach. To niezwykłe, że film poskładany ze strzępków życia może być tak spójny. Że życie, gdy spojrzymy nań z perspektywy czasu, jest w gruncie rzeczy takie poukładane…
Czy polecam? Tak.