Kiedy mówimy dziś o wolności, nieskrępowaniu, swobodzie, myślimy o absolutnym braku barier, przekraczaniu granic, redefiniowaniu tabu. Trudno nam wyobrazić sobie nawet, że dla kogoś taką wolnością może być niewinny taniec, udział w zajęciach kółka literackiego, nabycie nowych umiejętności, możliwość pobycia z drugim człowiekiem po prostu. Ken Loach, portretując walkę prowincjonalnej społeczności o kilka gramów życia bez kontroli rządu i Kościoła, pokazuje, że od absurdu do rzeczywistości wcale nie jest tak daleko, jak mogłoby się wydawać.

 

Podobno na filmy Loacha Anglicy zawsze czekają z niepokojem. Boją się, że reżyser znów wyciągnie na światło dzienne historyczno-polityczne brudy, o których mieszkańcy Wysp, w przeciwieństwie do Amerykanów, mówią wciąż mało i niechętnie. Ten lęk jest – z czego muszą zdawać sobie sprawę – zupełnie irracjonalny. Ken Loach i tak to zrobi, tak jak robi to od dekad, serwując widzom filmy zaangażowane społecznie, dotykające nieprzyjemnych ustępów z kart historii Wielkiej Brytanii, skupiając się wprawdzie wciąż na jednostce, ale jednostce idącej pod prąd, przesiąkniętej ideą, walczącej z systemem ze swawolnym, rozbrajającym uśmiechem na ustach. Będąc konsekwentnym, wręcz radykalnym w tym, co robi od ponad pół wieku, zjednuje sobie jednoznaczną przychylność krytyków na całym świecie, goszcząc każdego roku na największych festiwalach filmowych.

 

Klub Jimmy’ego – historia mieszkańców irlandzkiej wsi lat 20. ubiegłego wieku, którzy chcą – mimo sprzeciwu miejscowego proboszcza – stworzyć zwykłe miejsce spotkań i miłej rozrywki – idealnie wpisuje się w styl i tematykę poprzednich filmów reżysera. Wkraczająca w zabitą dechami i chłodnymi naukami ojca Sheridana prowincję cywilizacja dla tracących kontrolę nad lokalną społecznością konserwatyzmami to grzeszny socjalizm w czystej postaci. Ale – co rzadko spotykane w kinie rozliczeniowym – mimo że sympatia widza jest w 100% po stronie głodnych życia bohaterów, Loach zachowuje umiar w sypaniu oskarżeń. Finałowa scena ostatniego spotkania proboszcza z tytułowym bohaterem to bardzo wyraźna oznaka szacunku, dystansu, umiejętności dostrzegania intencji i ułomności w stosowaniu środków docelowych. Jeśli to faktycznie ostatni film Brytyjczyka, to nie mógł postawić lepszej kropki na końcu swojego filmowego rozdziału.

 

Tym, co szczególnie w filmie urzeka, jest sentyment Loacha do podkreślania kolorytu miejsc, w których toczy się opowieść. Niepotrzebujący komputerowego retuszu irlandzki krajobraz, bohaterowie niemal żywcem wyjęci z miejscowych drewnianych chat, skoczna muzyka, a przede wszystkim cudownie brzmiący lokalny dialekt, w postaci śpiewanej przez bohaterki filmu pieśni, dźwięczący w uszach na długo po seansie – wszystko to wywołuje ciepły uśmiech, którego nie gaszą nawet późniejsze, tragiczne przecież, wydarzenia.

 

Jedynym problemem filmu nie jest wcale niedostatecznie charyzmatyczny bohater, nużące tempo akcji czy niedobór napięcia, do którego się przyzwyczailiśmy, ale brak iskry, która rozpaliłaby się w głowach widzów, dla których problem irlandzki nigdy nie był i nie jest żadnym problemem. Loach zdaje się mówić o konflikcie i sytuacji Graltona w taki sposób, jakby ich znaczenie dla historii było jasne i niepodważalne. A o tym podczas seansu trzeba sobie nieustannie przypominać. I to jednak nie ochrania przed zdumieniem podczas finałowych napisów biograficznych („ale jak to? za coś takiego?”) i dyskretnym wzruszeniem ramion na znak większego przekonania do relacji łączącej bohaterów filmu niż ich politycznej sytuacji. Niedosyt, który ostatecznie jest nie do zaspokojenia.

 

Czy polecam? Mimo powyższego, zdecydowanie tak.

 

* Klub Jimmy’ego to film, który do tej pory widziano jedynie w trzech miejscach – Cannes, gdzie tytuł ścigał się o Złotą Palmę, Kazimierzu, podczas festiwalu Dwa Brzegi, i w Krakowie, w ramach wczorajszego zjazdu blogerów filmowych, na dwa miesiące przed premierą filmu. Fantastyczny prezent od dystrybutora tytułu Best Film pomogło nam rozpakować Kino Pod Baranami, które udostępniło nam salę na zamknięty pokaz. Obu firmom wielkie podziękowanie za otwartość i serdeczny wkład w organizację tego przemiłego spotkania, które okraszone dodatkowo prezentami od Warner Bros Polska i umilone wizytą na ciekawej wystawie poświęconej twórczości Stanleya Kubricka w Muzeum Narodowym w Krakowie, okazało się wyjątkową i zdecydowanie wartą powtórzenia inicjatywą. Dziękuję wszystkim za udział i do zobaczenia:)