Nigdy nie rozumiałam filmów, w których główny bohater zabija wszystko, co stanie mu na drodze, bez względu na to, czy się rusza, czy nie, czy przeszkadza, czy nie – zawsze jest przeszkodą. Pozbywając się wszystkich takich przeszkód, Luc Besson stwierdził chyba, że pokonał już wszystko i teraz może zrobić film bez granic. Zrobił. W Lucy jest wszystko. Szkoda tylko, że wszystko to wciąż za mało, by wyszedł z tego sensowny film.

 

Był taki film, dwa czy trzy lata temu, Jestem Bogiem. Jego bohater, grany tam przez Bradleya Coopera, wchodzi w posiadanie magicznej pigułki, która podnosi wydajność jego mózgu i pozwala mu dzialać szybciej, lepiej i więcej. To był dobry film, śmiało można było się nim zainspirować w pisaniu nowych fabuł, podjąć temat i skroić go w nowej formie, dodając od siebie kilka refleksji na temat kondycji ludzkkości i jej przyszłości. Nie wiem, czy Luc Besson widział ten film, czy tylko o nim słyszał, nie da się jednak nie skojarzyć jego najnowszej Lucy z tamtą historią. Problem w tym, że o ile Limitless porusza się w granicach prawdopodobieństwa, o tyle filmowi Bessona daleko do jakiejkolwiek logiki zdecydowanie dalej, a raz wprawiona w ruch machina wyobraźni szybko nie ustaje. A to nie jest dobre

 

Koncepcja wykorzystywania przez człowieka „tylko 10% mózgu”, jego wydajności, niezbadanych możliwości i przyszłości, która jest główną osią fabuły Lucy, jest mocno dyskusyjna. Besson zresztą nie robi zbyt wiele, by do niej przekonać – każdy kolejny kadr Lucy jest jej żywym zaprzeczeniem, bo strona, w jaką zmierza ten film lokuje go bardziej w grupie fiction niż science, choć wszyscy tam starają się obudować swoje działania intelektualnymi tyradami. No ale dobrze, uznajmy, że każdy ma prawo nakręcić film na podstawie wytworów własnej wyobraźni. Luc Besson ma bujną wyobraźnię i, niestety, także żadnych skrupułów, by stworzyć na ekranie zabójczą miksturę tematyczną i gatunkową. Nie mam nic przeciwko takiej fikcji, jeśli tylko buduje się ją konsekwentnie. A Lucy jest bardzo niespójna. Czego tu nie ma, Boże. Są dinozaury, małpy i ewolucja, są technologie przyszłości, jest koreańska mafia, francuska policja, są nawet amerykańscy naukowcy. I narkotyki nowej generacji, wokół których dzieje się cały ten szum i które tworzą tytułową Lucy.

 

No, właśnie, Lucy. Dosłownie przed paroma chwilami w jednym z serwisów internetowych pojawił się pół-wywiad ze Scarlett Johansson, z ktorego wyłania się aktorka, pretendująca do miana drugiej Angeliny Jolie (zabawne, że to ona właśnie miała pierwotnie zagrać Lucy). Johansson walczy ze stereotypem seksbomby i tak jak Jolie w roli Lary Croft chwyta za karabin i próbuje udowodnić całemu światu, że potrafi być także zimną, inteligentną maszyną do zabijania. Taka jest właśnie Lucy – postać, ktorej nie da się lubić ani w postaci zagubionej, naiwnej dziewczyny, ani wyzutego z emocji robota, zabijającego wszystko, co przeszkadza jej zrealizować swój cel (nieważne, że niejasny). Czy Scarlett sprawdza się w tej roli? Jej irytujące spojrzenie zabójcy bardziej bawi niż straszy, ale naciągana przemiana to właściwie grzech Bessona, więc niech będzie, że się starała. Choć nadal lepiej się ją słyszy niż ogląda, a swoją najlepszą rolę ma już za sobą. W Her, rzecz jasna.

 

Niczego to jednak nie zmienia. Lucy ogląda się z rosnącym zażenowaniem. Tyle chaosu, tyle wszystkiego, i to tylko po to, żeby na końcu oglądać rozlewającą się wszędzie czarną maź. Fujka.

 

Czy polecam? Nie.