Rate this post

Gdy po premierze pierwszej części Hobbita słuchałam narzekań na podzielenie historii na trzy odsłony, powiedziałam, że jeśli te części mają wyglądać tak jak pierwsza, to ja nie mam nic przeciwko. To czysta przyjemność trzykrotnie oglądać tak dobre kino. Przez pierwsze dwie części Igrzysk śmierci miałam podobne zdanie. Trzecia okazała się wielką próbą mojej sympatii dla tego pomysłu i całej serii.

 

Kosogłos. Część 1 nie robi wielkiego wrażenia. Winnych jest wielu. Pierwszy problem leży w samej fabule, która doszła wreszcie do etapu, gdy trzeba było przejść do sedna. Nie ma już igrzysk, nie ma więc trzymającej w napięciu gry, której droga do mety jest równie ciekawa, co finał. Nadszedl czas, by wyjaśnić, do czego to wszystko zmierzało, dlaczego wszczęcie buntu było warte tylu ofiar. I to wyjaśnienie na pewno jest przekonujące, tyle że w tej części serii jeszcze go nie ma – ono wciąż jest tylko zajawiane. W całym Kosogłosie czuć, że prawdziwa wojna jest już bardzo blisko, że to będzie otwarta walka i będzie to walka o wszystko. W tej rozbiegówce do niej ciągle jest jednak więcej marketingowo-propagandowych bitew niż militarnych zbrojeń, a o faktycznym uzbrojeniu nowego dystryktu więcej słyszymy niż go faktycznie widzimy. To nic złego jako wstęp do wojny totalnej, trochę jednak za mało na dwugodzinną rozgrzewkę, po której na prawdziwy mecz trzeba czekać aż dwanaście miesięcy.

 

Oczywiście, prawdziwą bronią nowego Panem jest tytułowy kosogłos i tym twórcy trzeciej odsłony Igrzysk śmierci wygrywają. Katniss jest wciąż ta samą dumną, silną dziewczyną, która stanęła do walki na arenie trybutów, ale nie ma w niej już hardości i pewności siebie. To zlękniona, złamana i opętana traumą osoba, na którą nakłada się oczekiwania, którym nie ma ani siły, ani ochoty sprostać. Jennifer Lawrence, choć o wiele mniej charyzmatyczna niż w poprzednich częściach (trochę z racji miejsca, w którym znajduje się jej bohaterka, trochę – nie wiadomo właściwie dlaczego), dobrze oddaje te cechy swojej bohaterki. Przede wszystkim – nie szarżuje, o co w scenach kręcenia tzw. propagitek, gdzie wchodzi w rolę przywódcy, głosu narodu, było bardzo łatwo. Ona też jest bohaterką i jednocześnie autorką najlepszej, najbardziej poruszającej i zapadającej w pamięć (i ucho) sceny w filmie, w której krzepi swoich ludzi prostą… piosenką.

 

Piękną zresztą i jedyną, która jako utwór Jamesowi Newtonowi Howardowi się w ogóle udała, bo poza nią ścieżka dźwiękowa do filmu okazała się ogromnym rozczarowaniem. Oczywiście o tyle, o ile rozczarowujące mogą być kompozycje, które w ubiegłym roku były jednymi z najlepszych – bo to one, skopiowane niemal w całym albumie, oprawiają pierwszą część Kosogłosu. Przykry, niezrozumiały autoplagiat.

 

Jest tu sporo dłużyzn, wiele scen, które w sztuczny sposób wypełniają czas i mogłyby być bez uszczerbku na porządku fabularnym pominięte, ale być może – jak słusznie stwierdził w swojej recenzji Szymalan z Filmowe Konkret-Słowo, „za rok, jak już złożymy sobie obydwa party Kosogłosu w jedną całość, będziemy mieć już pełny, znacznie bardziej satysfakcjonujący 4-godzinny film wieńczący serię”.

 

Mimo licznych wad ogląda się jednak Kosogłos dobrze. Film ma „momenty”, które chwytają za serce, akcje trzymającą za gardło (film zaczyna się właściwie dopiero w Dystrykcie 8, świetna jest też partia z podwójną narracją Dystrykt 13 – Kapitol) i bohaterów, którzy są nadal świetnie rysowani – i dialogowo, i aktorsko (Harrelson, Banks i Seymour Hoffman). Przede wszystkim zaś to nadal wyśmienita rzecz o sile mediów, sile przekazu, marketingu i propagandy, konieczności atrakcyjnego sprzedania się „dla dobra sprawy”. Cała seria jest de facto wielką satyrą na telewizję – tak było w przypadku transmitowanych w każdym dystrykcie igrzysk, które były skrajną wersją reality show, tak jest też w tej części, gdy do gry wkracza prawdziwa ekipa telewizyjna (bardzo odświeżająca rola Natalie Dormer alias Cressidy), a Kosogłos komunikuje się z ludem za pomocą propagandowych spotów. Ta idea jest nadal najlepszą częścią Igrzysk śmierci.

 

Kosogłos. Część 1 to najsłabsza odsłona serii i rozczarowanie nią może rozwiać wyłącznie mocne, dobre zakończenie. Liczę na nie.

 

Czy polecam? I tak – tak.