Ostatni raz polski film recenzowałam cztery miesiące temu. Pokuty nie było, ale i tak ją odmówiłam. Najpierw alkoholowo, u Smarzowskiego, potem konspiracyjnie, u Pasikowskiego. O żadnym, z niewiadomych przyczyn, nie napisałam, choć oba filmy były przecież całkiem do zniesienia. Tymczasem przyszedł maj, a z majem OFF Plus Camera i moje coroczne nadrabianie polskiego kina. Tym razem o wiele mniejsze niż rok temu, bo jestem całkiem na bieżąco, ale wciąż miłe i wyglądane. Czyli zupełnie odwrotnie niż Kamienie na szaniec.
Kina wojennego nie lubię i nigdy lubić nie będę. Żadna to dla mnie atrakcja oglądać wymachujących bronią żołnierzy i wciąż mi – bardzo naiwnie spoglądającej na świat – trudno zaakceptować tak głupie umieranie, głupie powody, dla których wojny wszelkiego rodzaju się w ogóle toczą. Oczywiście, wiele historii mnie poruszyło, o wielu pisałam i mówiłam bardzo pochlebnie, ale do filmów tych zwykle trzeba mnie długo namawiać. Szczególnie tych polskich, które prócz tematu właściwego niosą za sobą jeszcze potężną dawkę narodowej martyrologii. Trudno, doprawdy, podchodzić poważnie do kina zero-jedynkowego. Jak więc odbierać autentyczną i w tej swojej prawdziwości wartościową historię podaną w taki sposób?
Jak rozrywkę – chciałoby się powiedzieć, ale to trochę jednak głupio. Bo przecież okupacja, bo przecież AK, bo przecież honorowa młodzież ginąca za ojczyznę, bo… Sęk w tym, że argumentów, którymi odgradzamy się od krytyki filmu jako utworu, dzieła wyposażonego w wartości artystyczne, jest tak dużo, że zanim je obejdziemy, z prawdziwych wrażeń nie zostaje nic. Oddzielając film od historii, która jego jego treścią i dyskusję o tej fabule od oceny pozostałych elementów filmu, pozostaje tak niewiele, że nie sposób zaprzątać sobie tym głowy. A więc Kamienie na szaniec to nic poza znaną nam od podstawówki historią Alka, Zośki i Rudego?
Boję się, że tak. Gliński, idąc śladem wielu, nie tylko polskich reżyserów, wyszedł z założenia, że dobra historia gwarantuje sukces i nie trzeba silić się na jej interpretację, obierać nowy punkt widzenia, opowiadać ją na nowo, zadawać jej jakies pytania. W jego świecie wszystko jest czarno-białe, nie ma tu miejsca na nowe tropy, a jedyna perspektywistyczność, na którą się odważa, to oddane głosu kobietom, jednak tylko na chwilę i w bardzo sztampowy sposób. A więc klisza, klisza zaprzepaszczająca nadzieję na usłyszenie tej opowieści na nowo, zobaczenia tego, o czym mówiła lektura i o czym uczyły podręczniki w nowym świetle, świeżym, ale nie obrazoburczym spojrzeniu.
Brzmię tak, jakby Kamienie na szaniec w ogóle mi nie podeszły, ale to nie tak. Film nie jest zły, ogląda się go dobrze, tak zupełnie po polsku – jest w porządku i tylko od czasu do czasu wywraca się oczami na widok absurdalnej sceny, która miała być śmiertelnie poważna. Kolejny tytuł do odfajkowania w telegazecie, który będzie emitowany na zmianę z Katyniem w okolicach świąt narodowych – do obejrzenia, pokiwania głową z zadumą i zapomnienia do następnej, narodowej okazji.
Czy polecam? Można zobaczyć, ale zupełnie bez ciśnienia.