Wszystko zaczęło się od zwierza. Tam pierwszy raz w ogóle o Sherlocku usłyszałam, tam zaczęłam zastanawiać się, w czym tkwi jego fenomen i tam dojrzała pierwsza myśl o obejrzeniu przynajmniej jednego odcinka. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że struktura serialu jest bliższa schematowi miniserialu, odcinek trwa tyle, co przeciętny film, a akcja osadzona jest w czasach współczesnych. Wiedziałam natomiast jedno: że lubię zagadki, a tych u Sherlocka nie powinno zabraknąć. A czego zabrakło?
O tym za chwilę. Najpierw o zaskoczeniach. Na początek to najbardziej absurdalne. Nie wiem, skąd w mojej głowie pojawiła się taka myśl, ale po absolutnie powierzchownym kontakcie z tytułem (coś ktoś gdzieś), byłam przekonana, że najważniejsze role w filmie są obsadzone zupełnie odwrotnie. Oczywiście, teraz nie wyobrażam sobie innego Sherlocka jak tego o twarzy Benedicta Cumberbatcha, ale skąd w moich projekcjach wziął się uprzednio Martin Freeman, nie wiem zupełnie. Może dlatego, że wciąż nie mogę przekonać się do jego interpretacji postaci Watsona, a może właśnie Benedict wydawał mi się zbyt enigmatyczny jak na ekstrawaganckiego i pełnego przecież wdzięku Sherlocka? Jakby nie było, nowy duet wnosi do kinematograficznej historii bohatera wiele świeżości i, tak, nowoczesności.
Ta bliskość rzeczywistości, której dotykają Sherlock i Watson jest dla mnie – dalekiej od fascynacji postacią detektywa i dość powściągliwie korzystającej z dorobku kryminału jako gatunku literackiego – chyba najciekawszym zagraniem twórców. To już nie dwóch mądrych facetów, którzy z szelmowskimi uśmieszkami ratują siebie i świat od złych mocy pod ludzkimi postaciami, to zwykli ludzie o nieprzeciętnych umiejętnościach, jakich więcej niż myślimy. Przez kontakt z wytworami współczesnej technologii i kultury materialnej są łatwi do prześwietlenia i zaskoczenia, z tą może różnicą, że ich poprawność polityczna nieco odbiega od normy. To ja i ty ubrani w legendę człowieka, który od ponad stu dwudziestu lat intryguje, zdumiewa, bawi i wbudza podziw. Tacy zdobywają sympatię, bez względu na to, czyja twarz właśnie ich firmuje.
Czy Benedict Cumberbatch jest TYM Sherlockiem? Dla mnie chyba bliżej wyobrażenia detektywa był jednak niedawno wcielający się w tę rolę w filmie Ritchiego Robert Downey Jr. Jego Sherlock idealnie balansuje na granicy powagi i komizmu, ma wszystkie cechy rasowego detektywa i rasowego… mężczyzny, czaruje i przyciąga, więcej bawi niż straszy, a mimo to nie ociera się o parodię. Sherlock Cumberbatcha jest zbudowany na rewersie tej interpretacji. Wzbudza respekt, ale i spory dystans, jego poczucie humoru ma więcej wspólnego z wyrafinowanym cynizmem niż niegroźnym sarkazmem, a bijący od niego chłód i tajemniczość trochę odrealniają tę i tak nieźle stukniętą postać. Bardzo jestem ciekawa, czy w kolejnym sezonie to wrażenie pryśnie i Sherlocka w nowym wydaniu zwyczajnie sobie oswoję.
I sezon to trzy zagadki, z których najsłabiej – z przyczyn czysto strukturalnych – wypada druga. Pierwszy odcinek zajęło wprowadzenie na plan postaci, sporo czasu zabrał Watson i (wyśmienita) prezentacja atutów Sherlocka. Mimo to intryga, którą zawiązano wokół tych kanonicznych elementów historii, zdołała zaciekawić i pokazać, w którą stronę zamierzają iść twórcy serialu. Precyzyjny fabularnie i doskonale tonowany odcinek, budzący apetyt na więcej. Aż żal, że druga część zupełnie się rozpłynęła, dopiero w finale podnosząc nieco uwagę. Trochę nużące okazało się też aż trzykrotne (tylko li) wspominanie Moriarty’ego i liczenie na to, że widz wciąż będzie na dźwięk tego nazwiska sparaliżowany. Całe szczęście, że trzecia odsłona przywróciła dobry smak, wygrywając przede wszystkim węzłem fabularnym – trzymającą w napięciu i podbitą sherlockowską prywatą akcją. Całość oprawiona w świetną, skojarzoną ze ścieżką Zimmera do filmów Ritchiego muzyką, brzmiała i wyglądała naprawdę nieźle. Dobrze się to oglądało.
Podobno im dalej, tym bardziej nieprzewidywalnie. Prawda to? Nie mówcie, sama zobaczę.
Czy polecam? Tak.