Rate this post

Emocjonujący finał II serii Sherlocka tylko pozornie zamknął najważniejsze wątki serialu. Nadchodziło nowe i – według obietnicy twórców – miało być jeszcze bardziej niespodziewane. Było? Było, choć w zupełnie innych obszarach niż można było oczekiwać…

 

Najpierw jednak był zawód. Rozczarowało mnie grubymi nićmi szyte rozwiązanie finałowej sceny poprzedniego sezonu. O ile jasne były dla mnie celowość takiego zabiegu i gwarancja szczegółowego wyjaśnienia go w kolejnych odcinkach, o tyle łopatologiczne przedstawienie sytuacji w pierwszych scenach sezonu okrawało o kpinę. Szczęśliwie, szybko okazało się, że owszem, zakpiono tu, ale z powagi widza, bo wszystko to, co pokazano, w kolejnych częściach pierwszego odcinka zostało znakomicie przebudowane. Aż mi się głupio zrobiło, że tak z początku jęczałam, nie doceniwszy twórców. Jakkolwiek manewry Sherlocka stanowiły oś odcinka otwierającego III sezon serialu, to nie one okazały się tu najbardziej wartościowe. Najciekawszym punktem programu była przecież konfrontacja tytułowego bohatera z układającym sobie życie Watsonem. Holmes – irytujący jak pieron, Watson – „taki dobry, taki biedny”, ale scena w restauracji – wprost wyborna. Nieważne, że Londyn, że jakieś bomby, że zamachy – w tym odcinku i tak nie liczyło się nic ponad to spotkanie.

 

Drugi odcinek przyniósł spodziewane, ale nie tak szybko wydarzenie, w centrum którego znaleźli się Watson i nowa bohaterka, Mary, odgrywana przez aktorkę, której naprawdę daleko, daleko do „prawdziwej Mary” (co jest z tymi ludźmi od castingów – role kobiece, za wyjątkiem pani Hudson, są w tym serialu obsadzone totalnie out of my taste), co jest (mój ogląd znaczy) całkiem zabawne, zważywszy na fakt, iż Amanda Abbington to prawdziwa żona Martina Freemana. Jako kobiecie z krwi i kości nie mogła taka opowieść nie przypaść mi do gustu, choć monologi Sherlocka poważnie wystawiały moją cierpliwość na próbę. A może to było już tylko zmęczenie Cumberbatchem, który od II sezonu jest wciąż taki sam, mający zaledwie porywy świeżości i wypadający przy fantastycznie reagującym na zwroty w życiu swojej postaci Martinie Freemanie, co najmniej blado…? Dobrze, że wątek morderstwa, spajający fabułę tego odcinka, okazał się całkiem do rzeczy, bo odwrócił moją uwagę od irytujących drobiazgów.

 

Dopiero trzeci odcinek – podobnie jak w II sezonie – okazał się jednak najbardziej zaskakujący. Poczynając od nowej postaci, Magnussena (pysznie zagrany przez Larsa Mikkelsena, brata, sławnego Madsa), przez związek (!) Sherlocka, aż po miażdżący wątek Mary Watson, działo się naprawdę sporo. Było trochę strasznie, trochę zabawnie, trochę dramatycznie, przede wszystkim zaś intrygująco i świeżo. Tylko życzyć twórcom, by tendencja zamykania sezonów w takim stylu, przy jednoczesnym zachowaniu poziomu odcinków z III serii, została utrzymana.

 

To niezły serial. Nie – zachwycający, nie – miażdżący, nie – sprawiający, że czeka się z wypiekami na kolejny odcinek, ale naprawdę dobrze zrealizowany i pomyślany. Jedyną jego wadą niemal nie do przeskoczenia jest – podtrzymuję – długość pojedynczych odcinków. Półtoragodzinny seans to klasyczna długometrażówka i tak powinno się ją nazywać, nie mydląc oczu widzom pewnych otrzymania na talerzu zwartego odcinka serialowego. Ta długość jest odczuwalna w każdym sezonie i stanowi moment próby dla największych twardzieli. Skrócenie odcinka o połowę naprawdę zrobiłoby Sherlockowi dobrze. Na razie jest więc nieźle i oby zapowiedziany w finale III sezonu powrót najciekawszej postaci i związane z tym rozwiązania fabularne tylko podwyższyły tę ocenę.

Czy polecam? Tak.