Nie, nic nie spiraciłam. Na premierach, fakt, nadal nie bywam, ale na pokazach przedpremierowych, jeśli jest okazja… czemu nie? Gdzieś po świętach znudzona przeglądałam repertuar naszej lubelskiej sieciówki, ucieszyłam się nawet, że w Nowy Rok czynne, bo może by na coś pójść zamiast uprawiać mierną wersję kac domi, i aż przetarłam oczy ze zdumienia, gdy zobaczyłam Sherlocka. No bo jak to, skoro premiera dopiero w czwartek? A tak to. Czem prędzej się więc wybraliśmy i tym samym zaliczyliśmy pierwszy film w nowym, apokaliptycznym roku świetnie zapowiadających się produkcji. Choć pierwsza część przygód angielskiego detektywa w reżyserii Guya Ritchie nie powaliła mnie na kolana i nie pałałam zbytnim entuzjazmem na myśl o kolejnej, pomyślałam, że to świetny filmowy początek nowego roku. I na myśleniu się, szczęśliwie, nie skończyło.
Sherlock Holmes (Robert Downey Jr) podejmuje kolejne wyzwanie: tym razem przychodzi mu zmierzyć się z genialnym, niezwykle precyzyjnym i wyrachowanym złoczyńcą – profesorem Jamesem Moriarty (Jared Harris). W europejskiej (trasa przebiega bowiem przez Francję, Niemcy i Szwajcarię) pogoni za rozwiązaniem zagadki, detektywowi towarzyszy tradycyjnie ustatkowany już dr John Watson (Jude Law) oraz Simza (Noomi Rapace), nieznajoma o cygańskiej urodzie, której udziałowi w całej intrydze przyświęcają bardzo osobiste pobudki.
Świetna intryga, dużo smakowitych zagadek i zwroty akcji, wyskakujące z każdego rogu i zaskakujące nawet najbardziej czujnego tropiciela przygód Holmes’a – tego dostarczył nam Doyle. Dwóch geniuszy depcze sobie po piętach, co rusz jeden prawie ma drugiego w garści, po czym okazuje się, że to tylko zmydlanie oczu sobie i widzom. I najfajniejsze w tym wszystkim jest, oczywiście, gonienie, a nie złapanie króliczka. Ritchie z kolegami scenarzystami zdaje się dobrze w wyobraźnię i intencję Doyle’a wniknął. Jest dużo bijatyki, mnóstwo detali, poczynając od skurczu mięśnia twarzy i maleńkiej blizny za uchem, aż po niepozorne gadżety, które raz pokazane na pewno odnajdą właściwe znaczenie, są piękne kobiety, których towarzystwo zawsze musi się na coś Sherlockowi przydać, jest dużo chwytu slow motion, który daje widzowi okazję do przyjrzenia się bliżej temu, czego by za chiny ludowe nie wyłapał gołym okiem, jest wreszcie dużo dobrego humoru, którego głównym autorem (i podmiotem) jest rozbrajająco szczery i czarująco nieporadny emocjonalnie Holmes.
Nie widziałam i nie wiem, czy zobaczę lepszą rolę Roberta Downeya Jr. Jako Sherlock jest obłędny. Jude Law vel Watson dorównuje mu grą i tworzy kreację, która na długo przyćmi wszystkie jego role. Poza tym bez odkryć na ich miarę. Rapace, młoda, szwedzka aktorka, o której wcześniej nie słyszałam (trzeba, zdaje się, nadrobić trylogię Larrsona, bo, oglądając zdjęcia aktorki z planu, jest co oglądać), bardzo mi się spodobała, dużo bardziej, bym rzekła nawet, niż Rachel McAdams, której rólka była w tej części mocno epizodyczna. I jeszcze Jared Harris jako cyniczny i pewny siebie Moriarty – odpychający, nieznośny, nie wzbudzający sympatii, a więc zadanie odrobione na piątkę. Nie było źle, w związku z tym.
Last but not least – Zimmer. Mogłabym oglądać ten film z zamkniętymi oczami, jedynie słuchając jego kompozycji. Co tu dużo gadać – majstersztyk.
Czy polecam? Pewnie. To bardzo fajna, zabawna i wciągająca przygoda, w sam raz na jesienny styczeń.