Rate this post
Gdzieś w blogosferze jakiś czas temu rzucił mi się w oczy plakat „Teda”. Pomyślałam: „No nie, film o misiu? Serio?”. Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zobaczyć choćby zwiastun i przekonać się, czy rzeczywiście nie ma na co czekać. Dopiero mąż oświecił mnie, że film zapowiada się na naprawdę dobrą komedię. A że tych (w sensie dobrych) ostatnio jak na lekarstwo, to zapaliłam się do sprawy w trybie natychmiastowym. I czekałam na „Teda” mimo zupełnego braku przekonania do Marka-drewno-Wahlberga, za to tym bardziej, że cudowna Kunis. Seans – pomijając rzucających w siebie popcornem 30-latków, odgłosy otwieranych puszek od piwa dobiegające z tyłu i ludzi pijących przed nami wino (hellou?!) – uważam za wyjątkowo udany. Bo „Ted” to bardzo śmieszny film jest.
 

John Bennett (Mark Wahlberg) to z pozoru zwyczajny 35-latek. Wprawdzie ma małe problemy z ogarnięciem się i porządnym wejściem w dorosłość, ale to pikuś w porównaniu z tym, że przyjaźni się z pluszowym misiem, Tedem (Seth MacFarlane). Kumpel dobra rzecz, można sobie pogadać, pojarać, poimprezować razem… I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie, no właśnie, kobieta. Lori (Mila Kunis) lubi Teda, ale widzi w nim główną przyczynę marazmu życiowego, w jaki wpadł jej facet. Ultimatum, które stawia, jest jednoznaczne: albo ona, albo miś. Wybór jest trudniejszy niż się wydaje.

Komedia komedii nierówna. Żadne to odkrycie, ale warte uwagi, bo kino mainstreamowe nieczęsto serwuje tak smaczne dania, jak choćby tegoroczni „Nietykalni” – melodramatyczną wręcz komedię, przy której można śmiać się do rozpuku, uronić łezkę i jeszcze ruszyć trochę głową, w której po seansie zostaje jakaś mądra refleksja. To też zresztą, nawiasem mówiąc, ciekawe, bo francuski hit został zrealizowany w dość schematycznej formie, ale – jak się jeszcze za chwilę przekonamy – nie trzeba oddalać się od konwencji, jeśli można ją elegancko opakować i umiejętnie podać. Przepis na świeżość w kinie? Być może. Do dziś pamiętam słowa jednej dziennikarki, z którą miałam zajęcia – (parafrazując) temat może być nudny jak flaki z olejem, ale jeśli ugryziesz go z innej niż wszyscy strony, tekst będzie dobry i ciekawy. Wygląda na to, że ta zasada sprawdza się także w przypadku komedii. I to bez względu na jej typ.

A „Ted” z gatunku czerpie, i to obficie. Są tu nie tylko elementy komedii obyczajowej, romantycznej czy kryminalnej, ale przede wszystkim to, co w komediach uwielbiamy i dla czego je wybieramy: potężna dawka dobrego humoru w formie świetnych żartów sytuacyjnych i dialogów, sięgających daleko w głąb popkultury, ocierających się nieraz mocno o modny ostatnio dzięki „kacowym” komediom humor klozetowy, ale ostatecznie nie budzących ani odrazy, ani żadnych zastrzeżeń co do jakości. A to wszystko obudowane konkretną – może przewidywalną, może nudną, może trochę przeciągniętą, ale wciąż przyjemną dla oka – historią, w której wątek romantyczny ma najmniejsze znaczenie. Bo „Ted” to opowieść o tym, jak trudno dorosnąć, wziąć odpowiedzialność za swoje życie, otrząsnąć się z mrzonek, odrzucić wymówki i postawić krok naprzód. Szczególnie trudno, gdy jedną nogą (i misiem) wciąż stoimy w szalonym świecie rozrywek i używek, w którym wszystko jest dużo prostsze. To też sentymentalny rzut oka na to, co minęło, a co w miły sposób odcisnęło ślad w naszej pamięci i sprawiło, że dzieciństwo zawsze będzie malowało się w ciepłych barwach. I choć wiele wspomnień Johna i Teda dla nas, odbiorców innej kultury, jest niezrozumiałych, to i tak dopada nas to miłe uczucie złapania własnego dzieciństwa za nogi i pobycia przez chwilę w tej beztrosce.

To, co w filmie MacFarlane’a jest elementem o największej świeżości to właśnie sposób ugryzienia oklepanej konwencji buddy film (komedia „kumplowska”). Bo przecież Ted to nic innego jak metafora zwyczajnego kumpla, z którym można konie kraść, a jego relacja z Johnem to przykład serwowanej przez kino od dekad męskiej przyjaźni. Ted nie tylko dorasta (dojrzewa) razem z Johnem, ale i w niczym – prócz wyglądu – nie przypomina misia: nie stroni od imprez, używek i seksu, nie da sobie w kaszę dmuchać, nie płacze, jak to facet, a na obrazę reaguje pięścią, można się z nim pobawić, ale i pogadać, a gdy trzeba potrząśnie tobą i wskaże odpowiedni kierunek działań. MacFarlane nie przejął się zupełnie takimi drobnostkami, jak fizjologia czy rozstrzygnięcie problemu, czy i jak gadający miś będzie postrzegany przez innych. Dzięki temu nie tylko uniknął technicznych problemów przy realizacji filmu, ale i niezwykle umiejętnie nakierował widza na przyjęcie swojej perspektywy jako tej naturalnej i najbardziej trafnej.

Film byłby rewelacją roku, gdyby nie kilka potknięć, które, nie wiem, wyniknąć mogły chyba tylko z braku zaufania reżysera do własnych umiejętności i poczucia humoru. Mniej więcej w połowie akcja wyraźnie zwalnia, gagi ustępują miejsca części melodramatycznej (równie melo-, co dramatycznej nawet), w którą zostaje wpleciony – pewnie logiczny, ale jednak średnio trafiony – wątek kryminalny. Całość jest przewidywalna i trochę nudna, ale nie trwa, szczęśliwie, na tyle długo, by odebrała przyjemność oglądania i znacząco zaniżyła ocenę filmu.

Tym bardziej, że aktorsko rzecz wypada bardzo przyzwoicie. Główny i tytułowy bohater – Ted – to „tylko” miś, ale miś zagrany fantastycznie przede wszystkim głosem MacFarlane’a, ale też techniką, która w żadnym miejscu się nie potyka i nie ujawnia, że to wszystko przecież tylko stymulacja. Mark Wahlberg – facet, którego nigdy sobie nie wyobrażałam w komedii – okazał się w tej niełatwej przecież roli partnerowania nieżywemu bohaterowi naprawdę dobry, większość sytuacyjnych żartów z jego udziałem wypadła bardzo naturalnie i zabawnie. Mila-dlaczego ja tak nie wyglądam-Kunis, mimo że jej rolą było z pozoru jedynie występowanie u boku Wahlberga i skomplikowanie historii, ukradła kilka scen (choćby „nakrycie” Teda z panienkami – coś cudownego) i zagrała je wyśmienicie. Na drugim planie też się działo – Joel McHale, Giovanni Ribisi, Matt Walsh, Sam J. Jones (!) mieli do zagrania niewiele, ale udało im się to w 100%.

„Ted” to świetna propozycja na odprężający wieczór i oby więcej tak fajnych komedii.

Czy polecam? Jak najbardziej.