Wojownika chciałam zobaczyć jeszcze w lutym, na fali oscarowych nominacji. Coś jednak wciąż mnie przed tym powstrzymywało – a to sterta innych tytułów do obejrzenia, a to jakieś tematyczne analogie, a to niechęć do oglądania bijatyk (choć, muszę przyznać, mam ten lęk przed każdym filmem o bokserach i z każdego wychodzę bardzo zadowolona – żeby nie przywoływać ostatniego o tym temacie, rewelacyjnego Fightera). Ale przyszedł nowy Batman i przyszedł Tom Hardy w roli Bane’a. A za nimi wielka ochota, żeby znów go zobaczyć i znów się nim zachwycić. No i się udało.
Brendan (Joel Edgerton) i Tommy (Tom Hardy) są braćmi, ale mają do siebie za dużo żalu, by nawiązać prawdziwie braterską relację. Wszystko za sprawą ojca, Paddy’ego (Nick Nolte), alkoholika i trenera bokserskiego, który czynił im w domu prawdziwe piekło. Obaj poszli w zupełnie różne strony – Tommy wstąpił do piechoty morskiej, Brendanowi zamarzyło się spokojne życie u boku kochającej żony (Jennifer Morrison) i uroczych dzieciaków. Ale życie płata figle. Po latach Tommy, ogarnięty traumą wojny, wraca w rodzinne strony i postanawia powrócić też do walki – właśnie organizowany jest turniej w mieszanych sztukach walki, w których przy pomocy pragnącego odkupić swoje winy ojca chce wziąć udział. Jego brat ma podobny pomysł – z tą tylko różnicą, że dla niego wygrana w MMA to sprawa życia i śmierci – wraz z żoną ledwo wiążą koniec z końcem, w dodatku właśnie został zawieszony w pracy nauczycielskiej. Starcie braci jest nieuniknione. Muszą stawić czoła nie tylko sile fizycznej przeciwnika, ale przede wszystkim goryczy, rozczarowaniu i wzajemnym oskarżeniom.
Zaczęło się dość powoli i jednowymiarowo. Nie ma walk, nie ma większej akcji, wszystko właściwie skupia się wokół scharakteryzowania skomplikowanych relacji rodzinnych głównych bohaterów. A jest ciekawie z dwóch względów: w grę wchodzi pewna patologia (alkoholizm ojca), a rzecz dotyczy trzech dorosłych, silnych facetów. Mamy więc męski punkt widzenia, męskie emocje i męski sposób radzenia sobie z nimi. Jest tu tym samym dużo powściągliwości, dużo gry pozawerbalnej, dużo wiszących w powietrzu słów, które nie padają, słowem – atmosfera jest bardzo gęsta. Każdy z nich – Tommy, Brendan i Paddy – ma coś na sumieniu, czegoś żałuje, coś rozwiązałby inaczej, ale też o coś drugiego oskarża, czegoś nie potrafi pokonać, w coś chce bądź nie chce już inwestować. Każdy ma o co walczyć, ma wiele do stracenia i dużo do zyskania, choć pieniądze są w tym wypadku raczej na drugim planie. Według tego klucza układa się też sympatia widzów. Najmniej fanów z pewnością zdobywa Paddy – ciąży na nim wiele win, a efekty jego czynów i zaniechań oglądamy w żywych osobach. Ale paradoksalnie to jego historia porusza najbardziej – Paddy to facet złamany, ale tym razem nie przez życie i los po prostu, ale przez swoje własne wybory. Jego osłabiona sylwetka, poorana zmarszczkami twarz, wciąż przepite oczy i wyraz twarzy kogoś, kto przegrał swoje życie i tylko resztkami sił walczy o gest – jakikolwiek, byle nie było tak boleśnie obojętnie – bliskich (choć tak dalekich) mu osób – wszystko to wywiera wrażenie, rodzi współczucie, myśl, że szkoda faceta. Ale z drugiej strony – że sam zawinił, że wywalczył to, że co z tego, że się stara, że miał już swoją szansę. I odwieczne pytanie: czy ktoś, kto tak skrzywdził może skomleć o jeszcze jedną szansę? czy ludzie się naprawdę zmieniają? czy można tak po prostu wejść do życia kogoś, kogo się tak poraniło? A życie nie rozpieściło przecież ani Tommy’ego, ani Brendana – obaj starali się usilnie otrząsnąć z tego rodzinnego piekła, wybrać takie ścieżki, które dadzą im normalne życie. Udało się tylko z pozoru – Tommy jest bohaterem wojennym, ale to trochę jednak nie tak leciało… No i jest sam – najpierw traci ojca i brata, potem matkę, przyjaciela… Jest w nim dużo gniewu i bezsilności i to wszystko musi znaleźć jakieś ujście – MMA to może nie najlepsze wyjście z tej sytuacji, nie leczy przecież przyczyny, ale przynajmniej łagodzi objawy. Brendanowi, jak się wydaje, powiodło się w tym wszystkim najlepiej. Ale i to jest fikcją. Niby ma wspaniałą żonę, cudne córeczki, spokojną pracę… Ale nowy dom i fajne życie kosztują, a na to trzeba zarobić, np. nocami, podczas walk na ringu. Turniej jest prostą konsekwencją dojścia pod ścianę, gdzie czeka już tylko bank, nieskory do udzielenia kolejnego kredytu, a niedługo pewnie i komornik, który odbierze to, co udało się już osiągnąć. Obaj są dodatkowo obarczeni przeszłością, z którą nie mieli możliwości/nie chcieli/nie potrafili się rozliczyć. To rodzi ogromne trudności.
Dużo o emocjach, bo psychologia tych postaci to – jak dla mnie – najważniejszy wymiar tego filmu i jego perła. W dodatku zagrana w taki sposób, że (nie)zwyczajnie miażdży. To, co robi na ekranie Nick Nolte to majstersztyk i nic dziwnego, że za tę rolę był nominowany do Oscara. Dziś śmiało bym rzekła, że z powodzeniem mógł konkurować do nagrody z Maxem von Sydowem (bo Christopher Plummer, który ostatecznie Oscara zgarnął, dobrym aktorem istotnie jest, ale rola w Debiutantach z pewnością nie powinna być brana w tym rankingu pod uwagę) i wcale bym się nie obraziła, gdyby sprzątnął mu ją sprzed nosa. Fantastyczna rola. Joel Edgerton był dla mnie zupełną nowością – do kogoś niby podobny, gdzieś już niby się przewinął, ale w gruncie rzeczy aktorsko jakoś zupełnie nierozpoznawalny. Tutaj również nie zagrał roli życia – był poprawny i dobry, momentami może nawet bardzo dobry, ale ostatecznie zupełnie przysłonięty przez swoich kolegów z planów. Na przykład Toma Hardy’ego, który kolejny raz zachwyca i udowadnia, że nie bez kozery obwołano go nadzieją współczesnego kina i nowego pokolenia hollywoodzkich aktorów. To jest gość, którego z każdym filmem chce się więcej. Jego Tommy to facet tak zamknięty w sobie, że przebić się przez tę skorupę to jak walić w maskę Bane’a – efektu zero, a jaki ból… Mogłabym długo, więc powiem krótko i poetycko: pokochajcie go, bo on kochania wart jest!:)
Sam film nie należy do hitów swojego gatunku – Fighter choćby, jeśli mowa o ostatnich tytułach w tym temacie, bije go na głowę – ale w gruncie rzeczy to ciekawa historia, którą dobrze się ogląda i której się kibicuje. Niby przydługawa, niby w pierwszej części powolna (druga połowa, której akcja toczy się głównie na ringu, leci już piorunem), niby trochę przewidywalna, ale w sumie w wielu momentach zaskakująca i nie dająca jasnej wskazówki co do finału. A na ten popatrzeć warto, bo emocjonalnie powala. Całość więc jak najbardziej do rzeczy. I znów lubię rzecz, w której ludzie się piorą – straaszne.
Czy polecam? Tak.