Zac Efron jako marines – czy to się mogło dobrze skończyć? No właśnie. Do Sparksa mam stosunek mocno ambiwalentny – jak każda niemal baba lubię czasem wzruszyć się przy ckliwej historii miłosnej, okraszonej melodramatycznością, przy której można się trochę pośmiać, trochę pozłościć i trochę też popłakać. Ale gościa czytać nie potrafię – jego styl jakoś mi zupełnie nie leży, a powieści wydają się zupełnie niestrawne. A przecież fabularnie nie zawsze jest źle – weźmy sobie taką „Szkołę uczuć, toż to naprawdę ładna i mądra historia jest. Albo „Dear John” – całkiem to to do rzeczy. Skoro więc jest to warte uwagi, a ktoś pokusił się na ekranizację, to czemu by nie zobaczyć. I tak okazało się, że oglądać „Sparksa” (znaczy ekranizacje jego powieści) jest o wiele przyjemniej niż Sparksa czytać. Dlaczego ze „Szczęściarzem” miałoby być inaczej, pomyślałam. No i masz babo placek, akurat musiało być inaczej.
Logan Thibault (Zac Efron) nie przeżył jeszcze trzech dekad swojego życia, a już widział więcej, niż niejeden staruszek. Tak to jest na wojnie właśnie. Jako marines brał udział w trzech misjach w Iraku, doświadczył ataków, nalotów i śmierci kolegów – trudno mu się więc dziwić, że nie bardzo umie odnaleźć się w normalnej rzeczywistości. Jednego jest pewny – wojnę udało mu się przeżyć dzięki znalezionej fotografii, przedstawiającej piękną kobietę. To ona chroniła go podczas ataków, których nie miał prawa przetrwać. Nie mając pomysłu na swoje życie, Logan wyrusza, by odnaleźć nieznajomą. A gdy się to udaje, zatrudnia się w prowadzonym przez nią quasi-schronisku dla psów i powoli, oczywiście zupełnie niespecjalnie, zdobywa jej serce. Ale ale, nie ma tak lekko. Jest jeszcze były mąż, któremu nie podoba się nowy lokator żonki, no i ta głupia sprawa, z którą w ogóle się tu zapuścił – co to będzie, co to będzie.
No nie jest to, wiecie, jakaś sensacyjna i nieprzewidywalna historia. Co właściwie trochę dziwi, bo zakończenia Sparksowskich powieści nie należą do najszczęśliwszych – niby wszyscy ze wszystkim pogodzeni, ale w gruncie rzeczy jakaś tragedia czy niespełnienie w tle się pojawia. Tu niby też, ale nie sztuką jest pójść po najmniejszej linii oporu i tak zakręcić akcją, by widz i tak nie poczuł większego zawodu – bo nie czuje. Fabuła jest więc ckliwa, przejrzysta jak źródełko i niczym, no zupełnie niczym nie pociągająca. Bohaterowie jacyś tacy drewniani i do bólu szablonowi: on – mężny żołnierz (któremu zapomniano zrobić bicków tak bajdełej), który tyleee wycierpiał i jest taaaki pracowity, dzielny, odważny, czuły i romantyczny, że oj; ona – taaaka dobra, kochająca, troskliwa, jak lwica broniąca swoje małe lwiątko, stęskniona za bratem, ukąszona przez los, który zesłał jej krzyż w postaci męża-debila… Nawet dobrym aktorom ciężko byłoby wyjść z tego cało i zdrowo, a tu – zupełnie nijaka Taylor Schilling, no i ten Zac Efron – stara się chłopina jak może, żeby wyjść jakoś na prostą po tym disneyowskim hajskulmjusikalu, nie wychodzi mu to najgorzej, ale marines? seriously? Ponadto, niewiele. Akcja toczy się w żółwim tempie, a reżyser próbuje odwrócić uwagę od tej drętwoty, pokazując ładne obrazki (zdjęcia są bardzo przyzwoite, trzeba przyznać, choć czasem aż nierealnie przyzwoite…), ale ile tak można? Ogólnie dramat. Nie ma się nawet za bardzo nad czym rozwodzić.
Czy polecam? Nie.