Zdumiewający jest fakt, że podczas gdy w Hollywood pracuje tylu aktorów i aktorek, tak często dwójka z nich spotyka się na różnych planach zdjęciowych nawet trzykrotnie w ciągu tego samego roku. O ile grają role różnego kalibru, nie ma w tym nic dziwnego – reżyserzy mają swoje pomysły i nie zamierzają z nich rezygnować tylko dlatego, że ktoś myślał podobnie. Rzadko się jednak zdarza, że w jednym roku wychodzą dwa filmy z dwójką tych samych aktorów, wcielających się w role nie epizodyczne, a główne. I – pech – że są to akurat Nicole Kidman i Colin Firth, którzy na ekranie mnie ostatnio nadzwyczaj męczą. W takich przypadkach uratować film może tylko dobra fabuła. Niestety, w Zanim zasnę takowej nie uświadczy.
Trudno dziś o dobry thriller. Taki, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty, bawi się widzem jak marionetką, wprowadzając go w coraz to nowe ścieżki interpretacji, serwuje zakończenie, które nawet jeśli w ograniczonej formie przemknęło przez głowę, to tylko przez moment i szybko zostało uznane za nieprawdopodobne. To prawda, że w kinie wszystko już było. Nie zmienia to jednak faktu, że to wszystko można opowiedzieć w inny niż dotychczas sposób. Rowan Joffé, reżyser i scenarzysta Zanim zasnę, nie miał, zdaje się, takich ambicji. Fabularnie film nie zapędza się bowiem w żadne zaułki. Nawet to, co próbuje być nieoczywiste, jest jasne jak słońce, a próby wprowadzenia odbiorcy w błąd – śmieszne. Zagadka rozwiązana w pierwszych minutach filmu to żadna satysfakcja, a poznawać dalej historię, która nie oferuje nic poza nią, to droga przez mękę.
Zgodnie z przewidywaniami, niczego nowego nie prezentują też dwa główne nazwiska. Kidman, lubująca się ostatnimi czasy w rolach mocno dramatycznych, truchleje, drży, rozpacza i histeryzuje na przemian, jednak – mimo że jej postać jest tragiczna i aż prosiło się, by ukazać w jak bezdennej pustce i bezradności żyje – żadną z tych emocji do siebie nie przekonuje. Kończy się to tak jak zwykle – jej los ani ziębi, ani grzeje, co jest o tyle przykre, że dramat można było zbudować na samym fakcie powtarzalności jej codzienności i nieumiejętności wybrnięcia z tej fatalnej sytuacji. Jeśli taka interpretacja postaci była wyborem reżysera, współczuć szefa, jeśli Nicole miała coś do powiedzenia, to tym bardziej smutno, że nie podjęła wysiłku. Oj, jak bardzo brakuje jej świeżości z Godzin czy niedawnej Pokusy. Firth z kolei znów udowodnił, że brytyjska poprawność jest w jego warsztat wpisana już tak mocno, że nie potrafi się od niej uwolnić, choćby popisywał się na ekranie kaskaderką (chciałabym to zobaczyć!). Jego gra budzi ciekawość tylko wtedy gdy robi coś wymagającego schowania miny ciepłego dżentelmena i wysypania z tęsknego spojrzenia trochę iskier. Scen tych w filmie Joffégo jest jednak na tyle mało, że nie są w stanie zatrzeć wrażenia bijącej od niego nudy. Poprawnej, ale jednak bardzo nużącej.
Brzmi okrutnie, choć wcale tak nie musi być – są głosy, że film wciąga, że jest ciekawy, że zaskakuje. Może. Mnie nie zaskoczył, nie zaciekawił, nie wciągnął, przeciwnie – wynudził i rozbawił. Szczególnie, gdy wychodząc z kina zobaczyłam jego plakat z hasłem reklamowym przyrównującym go do Memento i Incepcji Nolana. Za takie reklamy powinno się pakować ludzi za kratki. Albo przynajmniej rozdawać Złote Maliny.
Czy polecam? Nie.