Nicole Kidman i Colin Firth należą do tej grupy aktorów, którym nie potrafię niczego zarzucić, a traktuję jak powietrze. Dlaczego, napiszę za moment, tymczasem jasne jest, że nie pomogło mi to w odbiorze filmu. Filmu, który zresztą i tak okazał się dość średni, mimo wartości, jakie usiłował przekazać.

 

A przecież wszystko w tym filmie szło jak należy. Rozliczeniowy temat, działająca na emocje historia, dwie niejednoznaczne postaci, motyw zemsty i powojennej traumy, a wszystko to skąpane w ciszy brytyjskiej prowincji. Nawet ktoś pokusił się, by trochę pożonglować narracją, co może i było trochę chaotyczne, ale ciekawsze niż w klasycznym podejściu. I te wartości, które aż proszą się o poklask i łzy wzruszenia (finał historii zdecydowanie zaważył na końcowej ocenie i wrażeniach tuż po seansie) – no, gdzie tu odpowiedź na pytanie, dlaczego nie wyszło? Co jest w tej Drodze do zapomnienia, że w gruncie rzeczy przechodzisz obok niej obojętnie?

 

To straszne, ale tych historii mieliśmy w kinie chyba już wystarczająco, by przemyśleć, docenić i oddać hołd ich bohaterom. Aktów heroicznej odwagi, traum wynikających z niewyobrażalnych cierpień fizycznych i psychicznych doświadczonych podczas wojny, prób rozliczenia sie z trudną przeszłością, by móc pójśc dalej – było już tak dużo, że nie tyle nie robią one wrażenia, co zwyczajnie nie dotykają nas tak mocno jak mogłyby, jak powinny. To trochę tak jak – wybaczcie kolokwialne porównanie – z talentem wokalnym w tym kraju. Każdy, kto ogląda pięćdziesiątą edycję talent show i słucha tych przepięknie śpiewających młodych ludzi, doskonale wie, że śpiewać potrafią, ba! nawet, że mają „piękne doły” albo „śliczne vibrato”, ale ich przekaz nie zwala z nóg tak jak to było u pierwszych uczestników programu. Zachwyca, ale już nie w tak samo emocjonalny sposób, jak kiedyś. Właśnie w taki sposób ogląda się historie w stylu Drogi do zapomnienia – są przerażające i poruszające jednocześnie, ale jednak nie są już niczym nowym, ergo nie pozostają w myślach i sercach tak jak ich poprzednicy. Mylę się?

 

Ciekawe jest to, że dwa wielkie nazwiska, które ufundowały ten film, wcale nie odgrywają w nim pierwszych skrzypiec i nie robią największego wrażenia. Zachwyt przeciętnego widza odebrali im Jeremy Irvine, wcielający się w młodszą wersję Erica Lomaxa, oraz Hiroyuki Sanada jako oprawca Nagase. To ich gra wyciąga największe emocje i jest po prostu świeża. Chyba właśnie o tę świeżość, a raczej jej brak, w przypadku Firtha i Kidman chodzi. Pierwszy nigdy zresztą nie powalał mnie na kolana, choć całym sercem doceniam jego warsztat i lubię jego brytyjski styl bycia na ekranie. Nie da się jednak ukryć, że po sukcesie Jak zostać królem nie zaskakuje niczym nowym i aż chce się go raz jeszcze zobaczyć u boku Bridget Jones, by pokazał wreszcie coś innego. Trochę inna historia wiąże się z Nicole Kidman, która zaskakiwać, owszem, zaskakuje, ale nie w gatunku, w którym grywa najczęściej, tj. dramacie. Wszystkie jej ostatnie, pełnokrwiste dramaty odegrane są w podobny sposób. Mam wrażenie, że im dziwniejsza postać, którą Kidman ma do odegrania, tym lepiej w tej roli wypada. Satine z Moulin Rouge!, Virginia Woolf z Godzin, nawet Charlotte z niedawnej Pokusy biją na głowę bohaterki z AustraliiWzgórz nadziei czy Między światami, za które to role Nicole została obsypana nominacjami i nagrodami. Bezpieczne wybory Kidman mszczą się na niej, czyniąc z niej ułożoną, stateczną i bezbarwną aktorką, którą przecież nie jest. W Drodze do zapomnienia najwidoczniej o tym zapomniała.

 

Gdzieś u kogoś piszącego o filmie mignął mi komentarz, że Droga do zapomniania to dosłowna droga do zapomnienia. Myślę o tym trzeci już dzień i chyba nie moge się z tym nie zgodzić, bo emocje po filmie uleciały ze mnie na poziomie wyjścia z galerii handlowej, gdzie ulokowane jest kino, a dziś – po tych kilku dniach – piszę o tej historii z trudem i niechętnie.

 

Czy polecam? Niekoniecznie.