Zdobywaj fanów, ale nie wkładaj głowy w pętlę

Niemal codziennie, w związku z tekstem o tym, jak zdobywać fanów na Facebooku i punkty Google +1, jestem namawiany do promowania stron, służących pozyskiwaniu „kartonowych fanów”. Ich twórcy lub zwolennicy próbują zamieszczać tu komentarze z linkami do takich stron. A ja je usuwam – dlaczego?
Nagi mężczyzna krzyczy na widok stryczka

Fot. photoXpress.com

Bo wyraźnie widać, że napisanie prostego systemu wymiany kliknięć jest już tak łatwe, że może z tym sobie poradzić nawet zdolny nastolatek. Nie bierze on jednak pod uwagę, że proceder jest – o ile w ogóle uznać go za legalny – raczej nie po myśli Facebooka, a już na pewno nie po myśli Google, więc korzystanie z niego wiąże się z pewnym ryzykiem. Tym większym, jeśli twórca strony nie pomyślał o bezpieczeństwie użytkowników.

Screenshot z listą stron, zdobywających sztuczne lajki na FB i punkty Google+A nie pomyślał, skoro np. po zalogowaniu się i przejściu do sekcji, w której klikamy, żeby zdobyć punkty, otrzymujemy śliczną listę stron, które w ten sposób punkty zdobywają.

Pomijam już fakt, że o procederze dowiadują się internauci – gorzej, że z równym powodzeniem może to zrobić np. pracownik Google. Czym to się skończy dla amatorów sztucznie nabijanych punktów – chyba nietrudno przewidzieć.

Proszę też nie oczekiwać ode mnie, że będę polecał np. stronę, której twórca nie wie nawet, jak się pisze „w zamian”:

Screenshot śmiesznego błędu

Nie będę też polecał innego sugerowanego mi serwisu, prowadzonego przez firmę, świadczącą usługi zza krzaka, bo tylko tak mogę określić najstaranniejsze ukrywanie swoich danych adresowych.

Czasy są, jakie są – nie są łatwe. Nie umiem całkowicie potępić takich metod zdobywania popularności strony, bo doskonale rozumiem kogoś, kto widząc, że wszyscy jego konkurenci to robią, idzie ich śladem i też nabija sobie setki czy nawet tysiące „kartonowych fanów”. Spośród znanych mi serwisów, które do tego służą, za w miarę bezpieczny uważam jedynie serwis FanCop. W miarę bezpieczny, bo wyświetlający „klikaczowi” tylko jedną stronę naraz, a ponadto używający proxy. Podkreślam: w miarę.

Choć niezależnie od tego pozostaję wciąż z resztką nadziei, że może kiedyś ktoś w USA przyjrzy się, do czego prowadzi ten idiotyczny internetowy wyścig szczurów, puknie się mocno w głowę i skończy z wymuszaniem rywalizacji, rankingami, pagerankami etc.

Do jakiegoś zresztą stopnia my – internauci jesteśmy sami sobie winni. Bo tak z ręką na sercu: ilu z nas spontanicznie, ze szczerego serca klika w „Lubię to” i poleca w Google +1? Chyba tylu, ilu jest w stanie kliknąć w baner na jakiejś stronie, żeby np. wynagrodzić blogera za jego trud. Czyli: niewielu lub prawie nikt. No cóż, sam nie jestem lepszy… A w rezultacie uczciwe zdobycie „lajków” i plusów jest, delikatnie mówiąc, co najmniej trudne. Nic więc dziwnego, że wielu nie pozostaje nic innego, niż systemy wymiany.