Przeraziła mnie ta druga odsłona Sherlocka. Najpierw byłam zdegustowana, potem rozkojarzona, a na koniec mocno zniechęcona, by sięgnąć po finał. Co dobrego może powstać po dwóch bardzo średnich odcinkach, których potencjał został jednak trochę zmarnowany? Dobrze, że nie zastanawiałam się nad tym zbyt długo i włączyłam trzeci odcinek II sezonu serialu, bo okazało sie, że to majstersztyk, na który warto było czekać całe te trzy długie godziny.
Zanim jednak Sherlock mnie zahipnotyzował, okrutnie się nim zmęczyłam. Najpierw tą okropną Irene, w którą ubrano aktorkę zupełnie daleką od moich wyobrażeń tej postaci (McAdams była o wiele bardziej w moim typie, a jeśli już miałabym robić z Adler kocicę, zdecydowanie postawiłabym na kogoś w stylu Olivii Wilde). Uczynienie z tej błyskotliwej i filuternej bohaterki drapieżnej, zmysłowej i mającej zaledwie przebłyski inteligencji kobiety bardzo spłyciło tę postać. Nowa Irene nie miała z Sherlockiem żadnych szans od samego początku gry i jakkolwiek twórcy starali się uwikłać tych dwoje w subtelną sieć zależności, po prostu przedobrzyli. W efekcie to, co miało być osią fabularną pierwszego odcinka, okazało się mniej atrakcyjne od sherlockowskich popisów (to jest nadal przepyszne!) i humorystycznych scen z udziałem dwóch głównych bohaterów.
Potem znużyła mnie bestia z Dartmoore. Jakkolwiek koncepcja była bardzo ciekawa, jej wykonanie okazało się ciężkostrawne. Pierwszy chyba raz tak silnie odczułam ten niespotykany czas trwania serialowego odcinka. Jestem pewna, że wydarzenia z drugiego odcinka udałoby się skondensować i przedstawić w połowę tego czasu (kto wie, może serialowi lepiej zrobiłoby rozbicie wszystkich sezonów na 6-odcinkowe serie ze zwartymi, dynamicznymi epizodami) i wtedy widz mógłby skąpać się wręcz w atmosferze tajemnicy, szaleństwa i mroku, które dominują w odcinku „Demony Baskerville”.
Całe szczęście, że finał sezonu w całości rekompensuje te niekorzystne wrażenia. „Upadek Reichenbacha” – najlepszy odcinek serii – przykuwa uwagę już od pierwszych kadrów, co chwilę zaskakując nagłym zwrotem akcj i skutecznie wybijając z głowy szybki skok do kuchni po coś do przekąszenia. Nie ma mowy, by coś odwróciło uwagę od tego, co dzieje się na ekranie. A dzieje się dużo, choć na scenie bohaterów jest właściwie tylko dwóch. Mam ogromną sympatię do Andrew Scotta, którego interpretacja postaci Moriarty’ego jest chyba jedną z moich ulubionych. Gdy tylko pojawia się na ekranie, opowieść z marszu staje się bardziej dynamiczna, bardziej intrygująca i bardziej atrakcyjna. Starcie umysłowych tytanów, jakie toczy się przez ostatnią część epizodu, to majstersztyk fabularny, aktorski i realizatorski. To aż chce się oglądać. Do tego aż chce się wrócić.
Umieram z ciekawości, co takiego stanie się w III sezonie, o którym mówi się, że jest najbardziej nieprzewidywalny. Co jeszcze może się stać, skoro… 🙂
Czy polecam? Tak.