Pierwsza oczywistość jest taka, że filmy o bokserach zawsze ogląda się dobrze. Można sobie (jak ja) nie znosić bijących się do krwi ludzi, można nie rozumieć fenomenu tego sportu (znów ja), można wreszcie czuć całą mocą, że ring to nie wszystko i ważne, jeśli nie ważniejsze, jest to, co poza nim, i wymagać, by ta warstwa była skrojona jak należy, ale nie da się nie oglądać tego bez emocji i szybszego oddechu. Druga oczywistość jest taka, że są aktorzy, na których zawsze dobrze się patrzy. Jake Gyllenhaal i Rachel McAdams zdecydowanie należą do tej grupy. Te dwie oczywistości sprawiają, że Southpaw ogląda się dobrze. Co wcale nie znaczy, że to dobry film. Przynajmniej nie cały.

Nie powiem, miałam oczekiwania. Ale – przyznajcie – kto ich nie miał po tak genialnym i haniebnie zignorowanym przez przyznające nagrody gremia występie Jake’a Gyllenhaala w Wolnym strzelcu? Jego kolejny film wcale nie musiał być genialny, wystarczyło, że on, piękny i zdolny, okraszy go swoim talentem i wyciągnie na podium oscarowych zawodników. Czy to zrobi(ł)? Mam mieszane uczucia.

 

Rola aktora, oczywiście, wymagała ogromu fizycznej pracy i miesięcy przygotowań, które Gyllenhaal zaliczył celująco. Jego Billy Hope to bokser z krwi i kości – każdy mięsień, każda blizna, każda rana mówią o wysiłku, który włożył w swoją pracę i osiągnięcie pozycji, którą zajmuje. Jednocześnie, przy całym, obrzydliwym wręcz bogactwie, w które opływa wraz ze swoją rodziną, doskonale widoczny jest w jego oczach smutek gościa, który wciąż walczy – jeśli nie o pieniądze, to o spełnienie, satysfakcję, pobicie kolejnego rekordu, pokonanie ostatnich barier, jakie sam przed sobą postawił. Aktorowi świetnie udało się tę ambiwalencję uczuć oddać szczególnie w pierwszej części filmu, gdzie wiarygodność bohatera – jako prostego faceta z ciemną przeszłością – jest największa. Szczerość tej postaci to w tych scenach nie tyle wygląd (wrzucony w garnitur poobijany bokser prezentuje się karykaturalnie ponuro), co sposób poruszania się, gesty, a przede wszystkim artykulacja, odpowiadająca jego wykształceniu i doświadczeniu życiowemu. Billy’ego Hope’a, którego sprzedawał mi Gyllenhaal do sceny na imprezie charytatywnej, kupiłam w stu procentach.

 

I chętnie poprosiłabym o jeszcze, gdyby nie okropne zagranie twórców, prostujących jednym ruchem tę zgrabnie rozwijaną opowieść. Southpaw wykoleja się bowiem w klasyczny, sztampowy dramat rodzinny, którego kolejne etapy wymieniłby w nocy o północy każdy przeciętny widz. Gyllenhaal – dokładnie tak jak jego bohater – zupełnie się temu poddaje, przestaje walczyć, starać się, zatrzymuje się i pozwala, by ta banalna akcja zupełnie go pochłonęła. A przecież wiemy doskonale, że aktor potrafi nad scenariuszem zapanować, zawładnąć nim, podporządkować sobie i fabułę, i bohatera, i wybić się na pozycję tworu zupełnie nieprzeciętnego. Jego gra nie jest, naturalnie, niedobra, wręcz przeciwnie, nie ma w niej jednak nic, co pozwoliłoby jej przynajmniej dorównać ubiegłorocznej kreacji w Wolnym strzelcu. Być może łatwiej grać mu szaleńców, ale przemiana Hope’a – i związana z nią zmiana tonu gry – niewiele tu tłumaczy. Trochę tak jakby metamorfoza fizyczna i „ciemna strona” bohatera były wszystkim, co Gyllenhaal tu czuł, a potem… potem wyszło jak zwykle. Nie wiem, czy wiecie, co mam na myśli. Coś tu nie zagrało do końca, mimo że występ bez wątpienia udany. Nie ucieszy mnie w pełni nominacja do Oscara za tę rolę, nie w kontekście jej braku rok temu, choć każdy gest doceniający włożoną w rozwój swojej kariery pracę Jake’a Gyllenhaala zawsze będzie mile widziany.

 

Swoją drogą, mam coraz bardziej mieszane uczucia w temacie takich metamorfoz fizycznych bohaterów. Aktorzy ostatnimi laty wręcz nas nimi zasypują. To już nie jednostkowe występy w stylu Christiana Bale (Mechanik), to już standard. Dziś nie schudnąć/nie przytyć znacząco do roli, to nie zinterpretować jej prawidłowo, nie podołać wyzwaniu. Oczywiście, wszystkie te ostatnie kreacje – z Matthew McConaugheyem, Jaredem Leto, Anne Hathaway, Tomem Hardym i Eddiem Redmaynem na czele – były fantastyczne, niemniej jednak powoli dochodzimy chyba do momentu, kiedy te przemiany przestają nas zdumiewać i czarować. I Akademię też w końcu przestaną, a wtedy trzeba będzie czegoś więcej, by wzbudzić podziw. O ile to w ogóle jeszcze możliwe.

 

Wracając do filmu, wyraźnie widoczna jest tu intencja Fuqua, który – jak wielu przed nim i wielu po nim – próbuje odpowiedzieć w swoim filmie na pytanie o to, co jest w życiu naprawdę ważne i jak o to zawalczyć, by zwycięstwo nie okazało się pyrrusowym (a nawet jeśli – jak mimo to umieć cieszyć się z drobnych zwycięstw). To wszystko tu jest, problem w tym, że kreślone znanym doskonale piórem. Myślę tu nie tylko o postępujących po sobie równo jak w zegarku standardowych w tym gatunku punktach zwrotnych, ale także bohaterach (do bólu schematyczne postaci trenera czy agenta) i dramaturgii, która rozwijana w szaleńczym tempie (byle tylko zawarła w sobie wszystkie „konieczne” elementy), trąci zwykłą nieszczerością.

 

Szkoda, że ostatnia praca muzyczna Jamesa Hornera, nie zilustrowała czegoś, co miałoby szansę zostać w pamięci na dłużej.

 

Czy polecam? Tylko dla Gyllenhaala, ale i to na spokojnie na małym ekranie.